piątek, 9 maja 2014

Prolog (Anderson)


                Stanąłem przed ścianą w swoim pokoju. Wciąż była obklejona kartami z rozrysowanymi planami. Nadal nie wierzyłem w historię, którą opowiedział mi Sherlock. To nie jest człowiek, który tak po prostu mówi prawdę. Tym bardziej komuś takiemu jak ja. Anderson. Phillip Anderson. Zbyt wielu słów już się od niego nasłuchałem, by uwierzyć, że nagle stanie się dla mnie miły i wyjawi sekret swojego życia, a dokładniej śmierci. A jeszcze dokładniej – zmartwychwstania.
                Razem z fanami Sherlocka, których udał mi się odnaleźć dzięki portalom społecznościowym, wciąż śledziliśmy jego poczynania. Wszystkie sprawy. Staraliśmy się rozpracować jego i jego psychikę. Brać przykład. Dla nich była to frajda. Dla mnie – możliwość poprawy umiejętności, a co za tym idzie – awans w policji. O ile Lestrade by to docenił, bo czasem miałem wrażenie, że jednak bardziej interesuje go to, co mówi Holmes i to jego słucha częściej, niż własnego rozumu. W sumie nie ma się co dziwić. Ten człowiek przewyższał inteligencją nas wszystkich. Ale wciąż nikt nie był w stanie go do końca rozgryźć.
                A ja próbowałem.
                Czasem się koło niego kręciłem. Podsłuchiwałem. Ale zawsze udawało mu się mnie zbyć.
                Podobno się zmieniłem. I nie mówię o tym, że zgoliłem brodę, ale żona wciąż mi to powtarzała tuż przed tym, jak odeszła. Nie wzięliśmy rozwodu. Wyjechała. Powiedziała, że musi trochę odpocząć od tego, że wciąż gadam o Sherlocku, że musi przemyśleć sobie parę rzeczy. Spotykam się więc z Donovan. Nie wiem, jakie ona ma zdanie na ten temat. Mam nadzieję, że nie przeszkadza jej to tak bardzo.
                Odkleiłem ze ściany zdjęcie dachu i karetki. Wciąż nie mogłem rozpracować tego człowieka. Jak mógł tak po prostu wrócić?
                On też się zmienił. To się czuje. Od kiedy John jest z Mary, nie jest już taki sam. Zazdrosny? Smutny? Boi się, że straci Watsona? Nie wiem, przecież mi się nie zwierzy. I, muszę przyznać, trochę się o niego bałem. Mam wrażenie, że John to ten jego punkt. Pięta Achillesa. Mają na siebie zbyt duży wpływ, jeden bez drugiego przestaje być czegokolwiek wart. Jeśli John wybierze rodzinę, Sherlock już nie będzie Sherlockiem. Widziałem nagrania ze ślubu. Jego spojrzenie. Ten smutek w oczach. Tak bardzo chciałbym zrozumieć, co siedzi w jego głowie…
                Zadzwonił telefon. Podszedłem do stolika. Z a s t r z e ż o n y. Czyli  z pracy.
 - Tak?
 - Anderson. Jest problem – usłyszałem. To Lestrade. Brzmiał na zdenerwowanego, głos lekko mu się trząsł.
 - I dzwonisz z tym do mnie. – To nie było pytanie. To raczej sarkazm. Od kiedy Greg liczył się z moim zdaniem? Od kiedy Greg liczył się ze zdaniem kogokolwiek, kto nie ma inicjałów SH? Zbyt często mnie uciszał. Wiedziałem, że i tak nie chce mnie słuchać. Skoro do mnie dzwoni, to musiała być to poważna sprawa. Albo po prostu zbyt błaha dla guru dedukcji.
 - Tak. Wszyscy już o tym wiedzą. Cały Londyn postawili na nogi. Też byś wiedział, gdybyś wyszedł na miasto, zamiast siedzieć w tych poobklejanych durnymi notatkami czterech ścianach!
                Milczałem.
 - A Sherlock?
 - Sherlock też już o tym wie, ale tym razem chyba sam sobie nie poradzi.
 - Więc o co chodzi?
                Nie musiał odpowiadać. Bo za chwilę tą odpowiedź otrzymałem. Do mojego mieszkania wpadła Lisa, jedna z członkiń klubu. Dyszała przez chwilę, musiała biec spory kawałek. Z przerażeniem patrzyła na mnie, jakby oczekiwała ratunku. Wydusiła tylko dwa słowa, które odwróciły moje życie do góry nogami.
 - Moriarty wrócił.


P.A.




3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurde,świetne!
    Co tu więcej napisac zaciekawiłam siw ogromnie,a to chyba jest wazne. :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny początek :) Nie mogę doczekać się dalszego ciągu ;)

    OdpowiedzUsuń