sobota, 10 maja 2014

Rozdział III (Moriarty)



Szedłem ulicą Londynu. Na głowie miałem czapkę „London”, a w uszach słuchawki. Aaaaaaa!!! Stay’in alive!!! - dudniło mi w uszach. Nagle koło mnie przejechało auto i wjeżdżając z rozpędem w kałużę, ochlapało mnie całego. Przesiąkłem do suchej nitki. Wrzasnąłem na cale gardło, ale samochód już dawno zniknął na horyzoncie. Nie wiedziałem gdzie pójść. O tej godzinie wszystkie knajpki i hotele w Londynie były pozamykane. „Oprócz jednej” - przemknęło mi przez myśl.

Kroczyłem ulicą Baker Street. Nic się na niej nie zmieniło. Te same wielkie domy, w których niespokojnie śpią rodziny. Niestety, już niedługo ich sen zostanie przerwany. Już niedługo otworzą oczy i zobaczą, jaki świat jest naprawdę. Stanąłem przed drzwiami domu. Domu, w którym parę lat temu wszystko się zaczęło. Domu, który był z zewnątrz taki jak inne, ale w środku kryl wielką tajemnicę. Spojrzałem na kołatkę „Jak zwykle przekrzywiona” - pomyślałem. Nie chciałem pukać, aby nie zbudzić żadnego z domowników. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem przed sobą te same schody, po których kilka lat wcześniej wchodziłem, aby zapowiedzieć śmierć. Ostrożnie wspiąłem się po schodach. Gdy byłem już na górze, wyjąłem z kieszeni gumę do żucia i wrzuciłem sobie do ust. Teraz byłem gotowy. Gotowy na Wielki Powrót.

Otworzyłem drzwi. Byłem pewien, że będzie jeszcze spał, ale stał przy oknie z telefonem w ręku. Zdawał się nie zauważyć, mojego wejścia. Ale ja wiedziałem, że jest inaczej.
 - Nie rozumiem, co pani o tej godzinie tu robi, pani Hudson. Ma pani stąd wyjść! W tej chwili! - powiedział, dalej się nie odwracając. Nie ruszyłem się z miejsca.
- Niech pani stąd wyjdzie! - krzyknął, lecz stał dalej odwrócony do mnie plecami.                                           
- Myślałem, że zadzwonisz - powiedziałem - Albo, chociaż wyślesz sms‘a… Zawiodłem się na tobie. I to nie po raz pierwszy - dokończyłem. Stanął jak wyryty. Nagle zaczął się powoli odwracać w moją stronę. W końcu stanęliśmy ze sobą twarzą w twarz. Teraz, w świetle księżyca, świetnie widziałem jego twarz. To był on. Cały z krwi i kości. On. Sherlock Holmes.

Miał szeroko otwarte oczy. To było pewne. Co do reszty nie byłem aż tak pewien. Odszedł od okna i usiadł na fotelu Johna. Podszedłem do niego i usiadłem na fotelu naprzeciwko jego. Spojrzałem się na niego. Jak zwykle, gdy myślał, miał złożone ręce jak do modlitwy. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął.
- Masz może jakieś ubranie? Bo samochód mnie ochlapał, a wszystko jest pozamykane - powiedziałem, ale zamiast odpowiedzi, zostałem obsypany innym, bardziej podejrzanym wzrokiem.
- Bo wiesz, po dzisiejszym deszczu, to trochę tych kałuż się narobiło - odparłem i chwyciłem długopis leżący na stoliku koło mnie. Sherlock dalej wpatrywał się we mnie.
- Chyba przez chwilę nie myślałeś, że jestem martwy?- spytałem.
- Ale przecież ty… To nie jest logiczne….- zaczął.
- Sądziłeś, że tylko ty miałeś plan? Że tylko ciebie wspomaga braciszek i stado żuli? - spytałem.
- To jest sieć bezdomnych. Oni nie są żulami - poprawił mnie, z dziwnym spokojem.
- Och… Ty zawsze po stronie aniołków… Już myślałem, że przez te trzy lata trochę się zmieniłeś… Ale chyba jednak nie….- zacząłem-  Ale w sumie, wiesz. ostatnio chyba troszkę pozmieniałeś wystrój… Normalnie siedział tu z Tobą John. John… Watson. Dobrze pamiętam? Gdzie on się teraz podziewa? - zapytałem. Momentalnie zmienił mu się wyraz twarzy.
- Och… A więc jednak… Znalazł sobie kobietę? - spytałem, specjalnie go drażniąc - Hmmm… Jesteście tacy nudni… Ty, John, Mary. Tak… Wiem o Mary. I o jej dziecku. Córeczka, tak? Jesteście jak rój mrówek. Ciągle w biegu, pracujecie jak stado pszczół. Zatrzymalibyście się na chwilę, i spojrzeli na to, na co zwykle nie patrzycie. Tobie i tak często udaje się wyhamować w tym pędzie, ale John, Lestrade... Nawet ten mizerny Anderson. Oni nie zauważają niczego podejrzanego w zwykłym przechodniu. Tobie czasami się udaję, ale nie zawsze -powiedziałem i chwyciłem kartkę papieru - To musi być takie nudne. Kierować się wyznaczonymi zasadami. Żyjemy w dwudziestym-pierwszym wieku, kochany! Teraz wszystko jest możliwe! - powiedziałem.
- Ale nie rozumiem...- zaczął. Wyglądał na zmieszanego - Przecież postrzeliłeś się w głowę. Przeżyć to, to jest logicznie niemożliwe!
-Czasami, kiedy wszystkie logiczne wyjścia nie pasują, trzeba zajrzeć do tych nielogicznych - powiedziałem wstając. Odłożyłem kartkę oraz długopis i udałem się do drzwi. Gdy miałem już wychodzić, odwróciłem się i dodałem
- Do zobaczenia wkrótce, Sherl.
Wyszedłem. Jedyny znak, który pozostawiłem po sobie to była karta z napisem: „I will burn U”.


Następnego dnia siedziałem w swoim apartamencie. Sekretarka powiedziała, że za pól godziny przyjdzie Janine. To ona przez te dwa lata, zanim „wróciłem” dokonywała dla mnie wywiadu o Sherlocku. Po czteroletnim stażu agentka FBI. Do dziś dzień cieszę się, że ją zatrudniłem. Była jedną z tych osób, które łamały zasady. Była też przy okazji dobrą aktorką. Pól godziny miałem zamiar spędzić rzeźbiąc w jabłku, ale niestety czynność tę przerwał mi jakiś cholerny telefon. Numer nieznany.
- Czego?! - warknąłem do słuchawki
- Baker Street. Teraz- usłyszałem kobiecy głos.
- Kto mówi? - spytałem.
- Sierżant Sally Donovan. Z policji.
- Ach… To ty. Przepraszam, jestem umówiony na spotkanie, ale jeśli czujesz się samotna, możesz w każdej chwili do mnie wpaść, kotku - powiedziałem namiętnie.
- W tej chwili jestem na służbie, ale po pracy mogłabym wpaść- powiedziała zniżonym głosem.
- To świetnie! - krzyknąłem - Bo wiesz, mam strasznie brudną podłogę! I nie, nie przyjadę na Baker Street! Do widzenia! - ponownie krzyknąłem i już miałem się rozłączyć, kiedy nagle dodała szybko:
-On chce cię widzieć.
Rozłączyłem się. Zacząłem się zastanawiać, czy pojechać tam, czy nie, kiedy nagle moja sekretarka, Kate, wpadła do pokoju
- Sir, przepraszam, ale dostałam właśnie telefon, że panna Janine… - rozpoczęła, lecz zaczęła niespodziewanie płakać.
- O Boże, Kate, wysłów się w końcu! Co jej jest?
- Janine - chlipnęła - Ona… Nie żyje…
Teraz było pewne. Jadę na Baker Street.
Wyszedłem jak najszybciej z apartamentu i pobiegłem po samochód. W ciągu dziesięciu minut znalazłem się pod numerem 221b Baker Street. Wszedłem do mieszkania i moim oczom ukazało się ciało Janine. Ubrana była w normalny strój wyjściowy. Z czoła ciekła jej krew. Nawet taki palant jak Anderson odkryłby, że została trafiona tępym narzędziem. Ale jedyne co mnie zaskoczyło to to, że ciało znajduję się na Baker Street.
- Kto ją zabił? - spytałem. Cisza.
- Kto ją zabił?! - krzyczałem. Odwróciłem się od ciała i zobaczyłem załamanego Johna, płaczącą panią Hudson, smutnego Lestrade’a.
- Pytam się po raz kolejny. Kto ją do cholery zabił?!
- Ja - usłyszałem za sobą głos. Ostrożnie się odwróciłem i ku memu niezdziwieniu stał tam on. Sherlock Holmes.
- Ty? - spytałem - Taka zapracowana pszczółka jak ty? Przecież jesteś tylko zwykłym człowiekiem. Jak mogłeś ją zabić?- zaszantażowałem go. Wiedziałem, że może się wkurzyć, a wtedy policja uzna go za niebezpiecznego dla otoczenia i go aresztuje.
- Ona pracowała dla Moriarty’ego - powiedział do Lestrade’a.
- Przykro mi Sherlock, ale to Cię nie usprawiedliwia. - odparł ze smutkiem i wyszedł. Za nim podążyła Donovan i Anderson. Chwilę później wyszła reszta. Zostałem tylko ja i on.
- Dlaczego powiedziałeś, że to ty ją zabiłeś? - spytałem.
- Wiedziałem, że jak powiem, że to ty to znajdziesz jakieś usprawiedliwienie - powiedział.
- Wiesz co… Myślałem, że nie jesteś zwykłą mróweczką. Nie pomyślałeś o tym, że specjalnie podłożyłem tu ciało, aby ciebie oskarżyli, ale widzę, że sam się oskarżyłeś. Poszło dużo łatwiej - powiedziałem - Teraz, gra się zaczęła.
Wyszedłem.

JM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz