wtorek, 16 września 2014

Evulcowy dodatek, czyli Elisabeth Holmes znów rozrabia


Witam was kochani ponownie, po tak długiej przerwie. Mam nadzieję, że za mną tęskniliście...

      Powoli zaczynam przyzwyczajać się do oryginalnych sposobów budzenia ludzi mieszkających przy Baker Street 221B. Prawdę mówiąc, sama zaczęłam kombinować, jak to już bladym świtem wyprowadzić mojego kochanego brata z równowagi i kilka razy grałam na pożyczonej od Johna trąbce tuż pod drzwiami pana Jedynego Na Świecie, jednak nie skończyło się to dla mnie szczęśliwie.
Dzisiaj obudziły mnie dziwne wrzaski, a raczej głośne pomruki niezadowolenia wydawane przez mojego jakże wspaniałego, dorosłego i dojrzałego brata, który w okolicach 6 rano postanowił udawać niezadowolonego knura. Przez moment byłam pewna, że zapomniał, jak się mówi, jednak po chwili doszłam do wniosku, że przecież jest to zupełnie normalne i nie powinno mnie to przecież dziwić. W tym domu nikt nie jest normalny i każdy musi ten fakt zaakceptować.
      Leżałam jeszcze przez moment w łóżku, przewracając się z boku na bok, próbowałam znowu zasnąć, aż w końcu uznałam, że nie dam rady i nikt mi nie zabroni wstać o tak dzikiej godzinie. Poza tym, gdy mieszka się z Sherlockiem Holmes wewnętrzny zegar bardzo szybko przestawia się na jakąś egzotyczną strefę czasową, gdzie 6 rano jest nazywana południem, a ludzie nie potrzebują więcej niż 8h snu tygodniowo. Wygrzebałam się z łóżka, ziewnęłam szeroko, nieco zmierzwiłam swoje wkurzające ciemne, pokręcone gniazdo termitów, zwane potocznie włosami, poprawiłam nieco starą, męską koszulkę, w której kochałam spać, po czym otworzyłam drzwi mojej twierdzy, zwanej przez zwykłych śmiertelników sypialnią.
        Zatrzymałam się w wejściu do salonu z niezbyt inteligentną miną, usiłując jeszcze bardziej naciągnąć swoją tak zwaną koszulę nocną, gdyż w pokoju, oprócz Sherlocka znajdował się jeszcze jeden mężczyzna, któremu zbytnio nie miałam ochoty pokazywać swojego tyłka. Do wizyt o dzikich porach również powoli się przyzwyczajam, jednak przez ostatni tydzień odwiedzał nas jedynie Watson, a ten koleś z pewnością nim nie był.
      - Hej – mruknęłam niechętnie, wiedząc że mój kochany braciszek i tak mnie nie przedstawi.
       Dziwny, siwiejący człowieczek z podkrążonymi oczami i kilkudniowym zarostem spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył ducha, po czym przeniósł swój zszokowany wzrok na Sherlocka i dopiero po wymienieniu z nim znaczącego spojrzenia, odburknął coś niewyraźnie na przywitanie. Przewróciłam oczami i dumnym krokiem weszłam do pokoju, ze śmiechem przytulają Sherlocka.           
       Zanim zdążył wykonać, jakikolwiek ruch odskoczyłam i rozłożyłam się w jego ukochanym fotelu. Dziwny siwy człowieczek okazał się kolejną ofiarą, która nie bardzo wiedziała, czego jest świadkiem i co powinna sobie o tym myśleć. Dobrze, niech dalej żyje w swojej niewiedzy, co mnie to obchodzi.
    -Weź zrób mi herbatę...
Sherlock przewrócił oczami, po czym grzecznie podreptał do kuchni, a ja dumna z siebie, rozłożyłam się jeszcze wygodniej i jako prawdziwa duma rodziny, czekałam aż mnie obsłużą. Poza tym mina siwego osobnika była nieziemska i nie wybaczyłabym sobie, gdybym tego nie widziała.
     Herbatkę przyniósł mi z bardzo niezadowoloną miną, jednak ten fakt można pominąć. Ważne, że przyniósł i nie musiałam sama jej robić. Poza tym miałam dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałam...O czymś dosyć ważnym...I chyba związanym z tym, że Mycroft nie chce utrzymywać darmozjada, a ja nie mam zamiaru pilnować Sherlocka i brać od drugiego braciszka Wiecznie Na Diecie kasy za szpiegowanie.
     No właśnie...miałam iść do pracy i zostało mi bardzo mało czasu. Zanim podniosłam swoje dumne dupsko, trzasnęły drzwi od łazienki. Usiadłam, zmierzwiłam nerwowo palcami kudły i spojrzałam na naszego gościa, który wciąż nie potrafił dobrać właściwych słów, żeby móc ze mną porozmawiać. Cóż, nie sądziłam, że Sherlock zadaje się z idiotami, ale jak widać, myliłam się. W końcu wstałam.
      -Elisabeth – mruknęłam, jedną ręką drapiąc się za uchem, drugą obciągając koszulkę.
Człowieczek wciąż był mocno zdumiony. Westchnęłam zrezygnowana.
      -Nie wyjdzie szybciej niż za pół godziny...Ja potrzebuję więcej... - zamruczałam bardziej do siebie, niż do niego.
Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w kierunku łazienki.
     -Sherlock... - zaszczebiotałam, po czym mocno pchnęłam drzwi.
Kątem oka zdążyłam zauważyć, jak oniemiały gość siada w fotelu.
     Gdy mieszka się z kimś to dzieli się z nim niemalże wszystko, zaczynając od lodówki, poprzez kanapę w zagraconym salonie i półki na książki, aż po łazienkę. W zasadzie obecności Sherlocka w domu zupełnie się nie zauważa, a przynajmniej nie plącze się pod nogami, co chwilę czegoś nie przewraca, szklanki nie lecą mu z rąk i pomijając granie na skrzypcach, generalnie jest cicho, więc nie zwracam na niego większej uwagi. Problem pojawia się rano, gdy oboje się gdzieś śpieszymy i nagle dociera do nas, że łazienka jest jedna, nas dwójka i żadne z nas nie ma na nazwisko „Watson”, żeby grzecznie ustąpić pierwszeństwa.
     -Możesz się przesunąć?! - warknęłam, wbijając łokieć między żebra Sherlocka.
    Powiedział coś niezrozumiale, gryząc szczoteczkę do zębów i opluwając wszystko dookoła pastą. W końcu jednak wywalczyłam miejsce przy umywalce również dla siebie. Gdy ten pozbył się okropnego szczypiorka przez niego zwanego zarostem, ze swojej przystojnej twarzyczki, został dosłownie wykopany za drzwi, które zamknęły się za nim z trzaskiem. O swoje trzeba przecież umieć walczyć.
      Wyszłam z łazienki po 20minutach, opatulona w mój ulubiony, niebieski szlafrok, który sobie przywłaszczyłam, bez zgody właściciela, ale kogo to obchodzi. Sherlock bez słowa wpadł do środka, a ja poczłapałam do swojego królestwa, zostawiając wciąż zdezorientowanego gościa w salonie.
      Zupełnie mnie nie obchodzi, że ludzie wykonujący mój zawód nie chodzą w ładnych sukienkach i butach na obcasach. Od tego są w pracy szafki, żeby z nich korzystać, więc mogę chodzić w czym mi się żywnie podoba.
     -A tak w ogóle, gdzie mam iść? - zapytałam, gdy Sherlock wybiegał razem z gościem z mieszkania.
    -Nie mówiłem ci już? - warknął, jakbym sprowadziła właśnie na ziemię jakiś potworny kataklizm.
Wzruszyłam ramionami.
     -Pewnie mówiłeś, ale jestem tylko kobietą...
     -Podwieziemy ją przecież – wtrącił siwy człowieczek, który wciąż mi się nie przedstawił.
     -Nigdzie jej nie będziemy podwozić – wycedził przez zęby Sherlock. - Da sobie radę sama.
Odwrócił się przez ramię, żeby obdarzyć mnie tym swoim chłodnym, typowym dla Holmesów, spojrzeniem. Pokazałam mu język.
     -Prawda, siostrzyczko? - powiedział najsłodszym tonem i z najpiękniejszym uśmiechem, na jaki go było stać.
Dziwny człowieczek wyglądał tak, jakby ktoś nagle odciął dopływ tlenu do pomieszczenia i aż oparł się plecami o drzwi. Z powietrzem raczej było wszystko w porządku, gdyż zarówno ja, jak i Sherlock nie odczuwaliśmy żadnego dyskomfortu, poza zbyt dużym natężeniem Holmesów na metr kwadratowy.
    Miałam ogromną ochotę przywalić mu w zęby, jednak doskonale wiedziałam, że nawet ja nie stanowię dla niego konkurencji. Cóż, przynajmniej nie teraz, gdy lata temu wyszłam z wprawy. W tym momencie siwy czowieczek nieco się ożywił.
    -Podrzucę cię...
    -Moja siostra nie będzie jeździła radiowozem! - oburzył się Sherlock.
    -Radiowóz? - zapytałam z zaciekawieniem i szybko zbiegłam po schodach. - Skoro nalegacie...

czwartek, 17 lipca 2014

Rozdział XIII (Irene)

Witajcie, moi drodzy ubodzy w duchu! No a więc, w imieniu swoim i współtwórczyń bloga pragnę was najmocniej przeprosić za tak chamską przerwę. W ostatnim czasie wiele się wydarzyło. Każda z nas miała własne zmartwienia i tym podobne. Obiecuję wam, że posty będą umieszczane w miarę regularnie. A teraz zapraszam do czytania. Ostrzegam, możecie się nieźle zdziwić tym, co przeczytacie, zadziwić, nie wiem co jeszcze. Ale mam nadzieję że wam się spodoba. A, pozwoliłam sobie podzielić to na dwie lub więcej części, z niezbyt ważnych powodów.


Część I
7:36
Obudziły mnie oślepiające promienie słońca. Mimo półprzymkniętych powiek widziałam całkiem dokładnie. Na mahoniowym krześle leżała moja sukienka, ta czarna z baskinką. W słońcu błyszczała klamerka męskiego, skórzanego paska. Z poręczy łóżka zwisała jasna koszula, na podłodze nieopodal spodnie z miękkiego materiału. Jeden but na obcasie został malowniczo rzucony na sofę, wraz z czarną pończoszką. Drugiego buta i drugiej pończoszki nie było widać. Powoli uniosłam się na łokciach. Poczułam coś dziwnego na ręce. No tak, przecież jak ostatnia idiotka podcięłam żyły. Opadłam z powrotem na poduszki. Co tu się w ogóle wydarzyło? W głowie mi szumiało jak diabli. Jak przez mgłę pamiętałam tamtą noc.  Z rozmyślań wyrwał mnie czyjś równy oddech. Rzuciłam okiem na miejsce obok mnie i zamarłam. Na poduszce, z jedną ręką pod nią leżała jedna z najprzystojniejszych głów, jakie widziałam. Głowa miała gęste, ciemne włosy, lekko rozchylone usta i zaciśnięte powieki. Spojrzałam niżej. Poza głową zachwyciła mnie ładnie wyrzeźbiona, ale nie przesadnie, klatka piersiowa. Dalsze widoki przysłaniało mi śnieżnobiałe prześcieradło. Skądś go kojarzyłam. Anioł? Nie… Olśniło mnie. Po chwili zerwałam się z łóżka, łapiąc za skraj prześcieradła. Pociągnęłam mocno, dostarczając sobie na chwilę przyjemnych widoków, lecz obudziłam przez to właściciela ładnej głowy. Owinąwszy się skromnie prześcieradłem złapałam za pustą butelkę, która w razie czego mogłaby posłużyć za niezłą broń.
- Ty.. jak… skąd.. co ja tu robię, do cholery?!
Mój przystojny napastnik jedynie zaśmiał się, wciąż zaspany. Ścisnęłam mocniej szyjkę butelki. W takich momentach ludzie robią głupie rzeczy. W moim przypadku głupią rzeczą było rzucenie się na przystojniaka, próbując mym wątłym ciałem cokolwiek zadziałać. I chodzi mi tu o samoobronę. W końcu, odsunięta od siebie i uspokojona zostałam posadzona na łóżku z lampką wina w dłoni. Rzuciłam pytające spojrzenie mężczyźnie przede mną.
- Wytłumaczysz mi cokolwiek?
Ciemnowłosy uśmiechnął się szaleńczo, tak, że zadrżałam.

- Witamy w piekle, pani Adler.



sobota, 12 lipca 2014

Evulcowy dodatek cz.3

Ev chyba przejmuje dowodzenie w tym zakątku internetów. Nie wiem gdzie jest załoga...Każda z panien uważa, że rozdział należy się naszym czytelnikom, jednak nikt nic nie napisał. Przepraszam was bardzo, ale musicie zadowolić się kolejnym króciutkim dodatkiem z perspektywy Elisabeth Holmes.

Rozdział 2

    Siedziałam po turecku na fotelu Sherlocka i z obojętną miną rzucałam nożami do zamkniętych drzwi. Uznałam, że w danej chwili nie mam nic lepszego do roboty. Gdybym wyszła na ulicę, pewnie zgubiłabym się po dziesięciu minutach, Sherlock nie zauważyłby mojego zniknięcia i umarłabym na ulicy. Wolałam więc siedzieć w domu. Przynajmniej do momentu, aż znajdę sobie ciekawsze zajęcie.
    Nóż przeleciał tuż nad głową Sherlocka. Momentalnie zrzuciłam wszystkie na ziemię i pospiesznie zaczęłam wkopywać je pod fotel. Zapomniałam, że nie jest taki jak Mycroft. Z pewnością mnie nie opierdoli za takie zabawy. Doskonale wie kim jestem, więc raczej go nie zdziwiło, że w taki, a nie w inny sposób, zachowuję się w wolnym czasie. A tego niestety ostatnio mam całe mnóstwo!
    -Powaliło cię? - mruknął, oglądając z zaciekawieniem drzwi.
    -Nudzę się – wzruszyłam ramionami.
Kolejny nóż wbił się w deski.
Sherlock podszedł do mnie i wyciągnął mi z rąk niebezpieczne przedmioty. Spokojnie rzucił je na blat w kuchni.
    -Mycroft by mnie zamordował, gdybyś zrobiła sobie krzywdę – powiedział obojętnym tonem.
Wstałam z fotela i zaczęłam wyciągać wbite noże. Nie może mi przecież wszystkich odebrać!
    -A co to ja, ruska księżniczka? - odpowiedziałam płynnie po rosyjsku.
Sherlock nieco się skrzywił. Nienawidzi, gdy używam innego języka. Zupełnie, jakby był o coś zazdrosny. A przecież sam dobrze włada co najmniej kilkoma. Najwyraźniej słowiańskie nie do końca mu odpowiadają. Cóż...
    -Księżniczki nie powinny bawić się nożami – stwierdził, wkładając szlafrok.
Jęknęłam, jak zrezygnowana gimnazjalistka. Podeszłam do Sherlocka i wycelowałam w niego nożem.
    -Nie nazywaj mnie tak – wycedziłam przez zęby.
    -Grozisz mi? - powiedział z niedowierzaniem i zmarszczył brwi.
Omal nie wybuchnęłam śmiechem. Naprawdę wyglądał zabawnie, gdy myślał. A przynajmniej udawał, że myśli. Prychnęłam i zgrabnie odwróciłam się na pięcie.
    -Mówi to koleś uganiający się za mordercami, zapraszający psychopatów na herbatę i strzelający do ścian, gdy mu się nudzi! - podeptałam ochoczo do kuchni i wrzuciłam noże do szuflady.
Pokręciłam się jeszcze chwilę po mieszkaniu, aż w końcu doprowadziłam się do jako takiego porządku i włożyłam na siebie płaszcz. Jeszcze czerwona parasolka i można iść naprzeciw przygodzie.
    -Wybierasz się gdzieś? - zapytał Sherlock, nie odrywając wzroku od mikroskopu.
Przewróciłam oczami.
    -Niektórzy w tym domu pracują, kotku – oznajmiłam, otwierając drzwi.
Sherlock uśmiechnął się.
    -Ty nie pracujesz.
    -Racja jest jak dupa, każdy ma swoją. - wzruszyłam ramionami.
    -Po prostu znalazłaś sposób, jak pokonać nudę, żeby przy okazji ci za to płacili.
    -Uwierz, że tyle lat studiów nie było jedynie zabiciem nudy...
    -Leczysz trupy – zauważył.
Uśmiechnęłam się szeroko i zakręciłam parasolką.
    -Przynajmniej w tym jesteśmy do siebie podobni – oznajmiłam i wyszłam z mieszkania.
    Chyba jeszcze nigdy nie byłam aż tak ciekawa pierwszego dnia w pracy. W zasadzie...jeszcze nigdy nie pracowałam w normalnym miejscu, w zwykłym szpitalu...Wróć, w zwykłej kostnicy. Może nareszcie znajdę to, o czym marzyłam wciągu studiów? Ciszę i spokój. Przecież mam tylko pilnować trupów. Nic nadzwyczajnego. Trupy są fajne i niezwykle interesujące. Oczywiście pomińmy fakt, że jestem humanistką. A może nie aż taką wielką, za jaką się uważam? Chrzanić to.
    Rozkładam parasolkę i włączam GPS w telefonie. Mam nadzieję, że tym razem się nie zgubię.

czwartek, 12 czerwca 2014

Evulcowy dodatek - cz.2

 Mistrzowie zawsze mają w głębokim poważaniu chronologię. ostatnio mieliście peirwszy rozdział, a dzisiaj podsyłam wam prolog opowieści o Elisabeth. Prosiliście mnie o to, więc proszę. Nieco wam naskrobałam czytanki.
Miłej lektury i bardzo ładnie proszę o komentarze, drodzy czytelnicy. Jest was tutaj tak wiele, a mój Pan Wen oraz sama Elisabeth potrzebują poznać waszą opinię.
Znacie już nieco charakter głównej bohaterki. Jak się obrazi, to raczej szybko tutaj nie wróci.
Tymczasem...Miłej dobranocki :)

Prolog

    Niebo płakało. Strugi łez spływały po szybach, gdy na szybko wrzucałam rzeczy do walizki. Moje policzki były suche, a oczy wyjątkowo wyspane. Niebo płakało za mnie. Ja nie mogłam. Życie nauczyło mnie, że silna kobieta nie powinna nigdy okazywać słabości, gdy nie jest jej to niezmiernie potrzebne do przeżycia. Czasami, owszem, trzeba było się rozkleić jak typowa nastolatka, jednak nie teraz. Na co mi łzy i rozdrażnienie w prywatnym apartamencie? Przecież to nic nie zmieni, a może nawet pogorszy sprawę. Kurwa, nie po to przetrwałam tyle, żeby teraz się rozklejać.
    But poleciał w stronę drzwi.
    Obcas się przebił. Cudownie wyglądały z wystającym butem. Po co się podpisywać na odwrocie obrazu, skoro można zostawić po sobie taką pamiątkę.
Kurwa.
    Trzasnęłam wiekiem i agresywnie zapięłam zamek. Wcale nie chciałam wyjeżdżać. Naprawdę było mi tutaj dobrze, ale nie, przecież Elis zawsze jest posłuszna i robi wszystko, cokolwiek jej powiedzą. Pójdzie do łóżka z seryjnym mordercą, zamieszka z psycholem, poudaje narzeczoną jakiegoś gwiazdora filmowego, robiąc przy okazji za jego osobistego ochroniarza na obcasach. Jakbym, kurwa, chciała być aktorką, to bym poszła do szkoły aktorskiej...Proste, prawda?
    Wzięłam z nocnej szafki jedyny w swoim rodzaju pistolet. Obróciłam go w palcach, po czym ukryłam w fałdach sukni.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, po czym wyszłam z pokoju.
    But został w drzwiach.
    Idioci przecież i tak nie zorientują się, że to mój. A nawet jeśli, to ja już będę daleko pod opiekuńczymi skrzydełkami swojego brata.
A może nawet dwóch. Chociaż nie jestem pewna, czy w ogóle tego chcę.
    W drodze przeglądałam pobieżnie notatki. Kartki miały wielką ochotę mi spierdolić, jednak nie pozwoliłam im na to. Cieszyłam się, że nareszcie mogę wrócić do swojego prawdziwego imienia i nazwiska. Nawet datę urodzenia pozwolili mi zachować. Dobrze, powoli zaczynałam zapominać, kim jestem.
    W papierach napisali, że jestem pisarką. Cudownie, ciekawe kto kojarzy to nazwisko ze światem literatury. Przecież nie oznajmią nagle, pod jakim wydawałam pseudonimem. Ba! Ciekawe, czy w ogóle to wiedzą.
Na razie nie mam zamiaru mówić.
    Sądząc po okrojonych informacjach, zaczynałam się zastanawiać, co tym razem mnie czeka. Zazwyczaj miałam do zapamiętania cały życiorys, z najmniejszymi szczegółami. Kazali mi zapamiętać nawet to, jaką potrawę lubię najbardziej, na co jestem uczulona i czy mdleję na widok krwi.
    Nie mdleję.
    Teraz w zasadzie dano mi wolną rękę. Czyżby uznano, że jestem już tak doświadczona, że sama to wykombinuję? Cóż...Najwidoczniej pierwszy raz w życiu ktoś wierzył we mnie bardziej, niż ja sama.
    To nawet miłe.
    Faceci w mundurach. Kameralny samolot, żeby przypadkiem nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Jakby kurwa nie wiedzieli, że mój zawód polega na niezwracaniu na siebie uwagi. Mam być najlepsza, ale niewidoczna. Jeżeli twierdzą, że nikt tego czegoś nie zauważy...Chociaż z drugiej strony niesamowicie się z tego faktu cieszyłam. Samolot tylko i wyłącznie dla mnie. Bez obcych ludzi, siedzących obok mnie i samym swoim istnieniem proszących się o odstrzelenie. Lub coś bardziej wyszukanego.
    Będę sama.
    Tak, lepiej sobie chyba nie mogłam tego wymarzyć.
    Lekkie skinięcie głowy. W tym kraju do pustej głowy się nie salutuje, a kobieta bez munduru nie jest żołnierzem. To dobrze, pierwszy punkt niewidzialności zaliczony.
    Wysoki chłopak, nieco starszy ode mnie, nie dał rady się powstrzymać i mocno mnie przytulił. Skrzywiłam się nieznacznie, po czym dałam jasno do zrozumienia, że nie może mnie dotykać pierwszy lepszy napotkany na drodze facet. Kobieta też nie. Dzieci również. Nikt. Nie lubię i już.
    Zmierzyłam go wzrokiem.
    Jednak czasami dobrze być wysoką dziewczyną, która nie musi oglądać świata z perspektywy męskich rozporków.
    -Trzymaj się – szepnął, jednak po chwili na jego twarzy pojawił się ten typowy wyraz pozbawiony emocji.
Każdy człowiek w tym kraju był albo marudny, albo oziębły. Nuda.
    Jedynie skinęłam głową.
    Ostatnie spojrzenie na Trzeci Rzym. Pożegnania są głupie. Ludzie zbytnio się do siebie przyzwyczajają, a potem cierpią. Jak tak bardzo któryś z tych debili chce kawałek mnie tylko dla siebie, niech pójdzie wydostać but z hotelowych drzwi.
I przy okazji zapłaci za tę cholerną dziurę. Przecież nie chciałam, żeby się wbił.
    Po kilku godzinach Londyn przywitał kościstą, dość wysoką dziewczynę o chorobliwie bladej cerze, ubraną w elegancką, czarną suknię. To na wypadek, gdyby ktoś z biegu zapragnął zaciągnąć mnie do opery. Cuda się zdarzają.
    Dawno nie widział jej czarnych loków, teraz opadających kaskadą aż do linii talii. Wąskich, zielonych oczu, nie lubiących pokazywać rzeczywistości. Miasto nie miało pojęcia, kim jest owa dziewczyna, wchodząca właśnie do taksówki i słodkim głosem oznajmiająca, gdzie chce jechać.
    Widział ją dawno temu. Ze związanymi w kitkę włosami, ostrym spojrzeniem, buntowniczą postawą i ubraniu wzorowanym na filmach przygodowych. Nie lubił jej. Przecież to właśnie od niego zaczęło się jej życie ciągłej uciekinierki.
    I w zasadzie nie musiał wiedzieć, że dziewczyna znana z okładek kolorowych magazynów i wybiegów, nosi to samo nazwisko co najważniejszy człowiek w Anglii oraz najsłynniejszy i jedyny na świecie detektyw – konsultant.
    Weszłam po schodkach i zatrzymałam się przed czarnymi drzwiami z numerem 221b. Wzięłam głęboki oddech, po czym palce w czarnych, koronkowych rękawiczkach zacisnęły się na zimnej kołatce.
Trzy uderzenia.
Jakby to był jakiś umówiony kod. Zawsze tak stukałam. W określonym rytmie, jakbym przekazywała wiadomość. Od dziecka.
    Starałam się uśmiechnąć najłagodniej, jak tylko potrafiłam. Nie byłam pewna, czy mi się udało.
Otworzyła mi sympatycznie wyglądająca starsza pani. W pierwszej chwili uśmiechnęła się radośnie i nieco bardziej otworzyła drzwi, jednak wtedy jej wzrok padł na walizkę. Otworzyła szerzej oczy, wstrzymała oddech i chyba nie wiedziała, co powinna zrobić. Byłam strasznie ciekawa, jakie myśli pojawiły się w jej głowie. Kolejny raz żałowałam, że nie potrafię ich odczytywać.
    -Sherlock... - zaczęłam, jednak weszła mi w słowo.
    -Wejdź, kochanie, wejdź! - powiedziała ochoczo i wpuściła mnie do środka.
Zamrugałam ze zdziwienia, jednak po chwili weszłam do ciasnego przedpokoju.
    -Mówił, że przyjeżdżam? - zapytałam obojętnym tonem, rejestrując każdy, nawet najmniejszy szczegół pomieszczenia.
Podobało mi się.
Miałam nadzieję, że nareszcie uda mi się odpocząć od hotelowych apartamentów i will z basenem.
    -Jesteś jego nową współlokatorką? - zapytała, prowadząc mnie na górę.
Kurwa, nie, nianią.
    -Coś w tym stylu... - odparłam.
Bardzo ładna poręcz.
    -Rozgość się. Jakbyś czegoś potrzebowała, to jestem na dole – zaświergotała, jakby nagle ubyło jej lat.
Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy moja mama też by tak zareagowała na mój widok. Papa może tak, ale mama...cóż, chyba jednak nie.
    -Nie ma go, prawda?
    -Wróci. Z pewnością się ucieszy na twój widok! - aż klasnęła w ręce. - A byłam pewna, że jest gejem – szepnęła do siebie, gdy opuszczała mieszkanie.
    Walizka wylądowała na ogromnym łóżku w sypialni za kuchnią. Błyskawicznie rozpakowałam kosmetyczkę i równiutko poukładałam swoje szpargały na półeczkach w eleganckiej łazience. Była cudowna, serio.
    Na ścianie w mojej nowej sypialni wisiał układ okresowy...Dobrze, pasował do niej, jednak i tak było mi za goło. Uznałam, że namaluję coś na niej później. Sherlock nie powinien mieć nic przeciwko.
    Zrzuciłam z siebie niewygodną sukienkę. Uznałam, że nawet brata głupio witać w samej bieliźnie, zwłaszcza, że dawno mnie nie widział. Wbrew pozorom nieco się obawiałam o jego zdrowie psychiczne.
Na drzwiach wisiał prześliczny, jedwabny, błękitny szlafrok. Kocham niebieski! Nie zastanawiając się zbytnio, włożyłam go na siebie. Włosy związałam w kitkę i ruszyłam na dalsze oględziny mieszkania.
    -To mój szlafrok? - Usłyszałam zimny, obojętny, męski głos.
Zatrzymałam się w pół kroku, po czym odwróciłam niepewnie przez ramię. Wybałuszyłam na moment oczy. Za mną stał wysoki, dość przystojny mężczyzna o mocno zarysowanych kościach policzkowych, wąskich, jaskich oczach i z burzą ciemnych loków na głowie.
    -Tak – odparłam spokojnie i poszłam do kuchni.
Byłam pewna, że nie zrobi mi herbaty. Sama nie byłam dość gościnna, więc od niego również tego nie wymagałam.
    -Oddawaj – warknął.
    -Gdzie z łapami! - wrzasnęłam, gdy usiłował odebrać swoją własność. - Potrafię się sama rozebrać – syknęłam i zrzuciłam z siebie ten durny szlafrok. - Zadowolony?
    -Tak – odparł i narzucił go na siebie.
Przewróciłam oczami.
    Wzięłam z zagraconego stołu zlewkę, która wyglądała na najczystszą i postawiłam ją spokojnie na blacie. Wrzuciłam herbatę, po czym zalałam wodą. Patrzył na mnie tak, jakbym właśnie popełniła z zimna krwią jakąś zbrodnię.
    -Mam kubki...
Wzruszyłam ramionami.
    -Tak lepiej smakuje. Chcesz spróbować?
Nie chciał. Najwyraźniej się bał, że go otruję. Błąd. Był mi przecież niezbędny do życia, nie mogłam go uśmiercić.
Jeszcze nie.
   

niedziela, 8 czerwca 2014

Evulcovy dodatek...

Hmmm...Miałam być Donovan, ale mi nie wyszło. Przynajmniej na razie. Za to przychodzę z małym przerywnikiem, nie wiem, czy coś z tego wyjdzie dla całości fabuły, jednak czas akcji jest taki, jak miał być. Czyli po trzecim sezonie. Ekipa poprosiła, żebym wsadziła tutaj to cudeńko, a raczej jego malutką część. Jeżeli się spodoba, to będę kontynuować.
Tymczasem zapraszam do czytania :)
PS. Wcześniej już się owy fragmencik na blogu pokazał, jednak nawet mi odechciało się go czytać, patrząc na jego wizualny wygląd. Mam nadzieję, że mojej wersji Blogspot nie pozmienia zbytnio.

    Spojrzałam na zegarek. 6 rano. Zaraz, coś chyba źle zobaczyłam. To 5...5?! Jęknęłam przeciągle i przewróciłam się na plecy. Upłynęła dobra chwila, zanim dotarło do mnie, dlaczego opuściłam świat snów. To skrzypce. Cholerne skrzypce, grające za ścianą. Nie, zaraz...Pod drzwiami. Chyba...Głośno. Bez ładu i składu, jakby skrzypek postanowił je za coś ukarać. Chociaż mogłabym stwierdzić, że najnormalniej w świecie chciał mnie wkurzyć.
    Usiadłam na łóżku. Tak jak myślałam, drzwi do sypialni były otwarte na oścież. Wątpiłam, żeby Sherlock wpadł na genialny pomysł skrzypienia w łazience, więc pewnie grał w salonie. Znowu opadłam na poduszki. Po chwili wyszarpałam sobie jedną z nich spod głowy i zakryłam nią uszy. Niech sobie nie myśli, że tak łatwo wyciągnąć mnie z łóżka. Skrzypienie się nasiliło. Byłam wściekła, jednak bardzo starałam się uspokoić emocje. Dlaczego nie mogłam być taka jak on? Zawsze z kamienną twarzą, olewająca wszystko dookoła...Chodzący, zimny trup.
No nie! Niech on przestanie! Zaraz go zabiję...Rzucę się na niego, po czym zacisnę swoje długie palce na jego chudej szyi i wcale nie będę się przejmować faktem, że jest ode mnie większy, silniejszy oraz tym, że jest całkiem niezły w boksie. Przecież to rozsadzi mi czaszkę!
    Zwinęłam się w kłębek. W akcie desperacji sięgnęłam ręką po kołdrę, jednak ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, nie złapałam jej. Musiała się zsunąć. Jednak...Jak mogłam tego nie zauważyć? Och, głupia...
    „Muzyka” grała tuż nad moim uchem. No chyba sobie jaja robi! Zacisnęłam pięści i zaczęłam powtarzać, jak mantrę „tylko spokojnie...spokój...zignoruj go, to cię zostawi”. Nie podziałało.
    - Czy ciebie do reszty popierdoliło?! - ryknęłam, zrywając się z łóżka.
Odskoczył. Nie przestawał grać. Patrzył na mnie tym swoim zimnym wzrokiem i nie poruszył ani jednym mięśniem twarzy. Przegrałam.
    - Wynoś się – warknęłam, usiłując powstrzymać myśli o jego zamordowaniu.
To byłaby sensacja. Wspaniały detektyw od siedmiu boleści zamordowany we własnej sypialni...I jeszcze nikt nie wiedziałby przez kogo, bo przecież kochany Mikie chroniłby moje kościste dupsko. Z resztą...On by mnie pewnie doskonale zrozumiał. Już chyba wiem, dlaczego nie mieszkali razem.
    Stałam tak przed nim, wyciągniętą ręką wskazując drzwi. Uśmiechnął się przebiegle i grał jeszcze głośniej. Wiedziałam, o co mu chodzi. Chciał mnie zmusić do opuszczenia owego pomieszczenia. Gdybym wyszła, zatrzasnąłby za mną drzwi, przekręcił klucz i przestał męczyć te biedne skrzypce. Ale tak się nie stało. Miał zbyt wygodne łóżko, żebym z niego rezygnowała.
    Złapałam go za rękę i zaczęłam mocno ciągnąć. Ani drgnął. Wydałam z siebie dziwaczny pomruk, po czym tupnęłam nogą, jak pięcioletnia dziewczynka. Seryjnie mnie wkurzał.
    - Idź zrób mi herbatę – syknęłam i władowałam się z powrotem do łóżka.
Miałam ogromną nadzieję, że wyprowadzanie mnie z równowagi niedługo mu się znudzi.
    Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu tak się właśnie stało. Może nie zrezygnował z własnej woli, jednak dzwonek do drzwi okazał się moim wybawieniem. Zupełnie nie obchodziło mnie, co za świr postanowił odwiedzić naszą kamienicę. Tutaj drzwi były przecież zawsze otwarte, a salon widział już nie jednego świra. Z resztą...Sypialnia również.
    Szuru buru coś się dzieje, ale mnie to wcale nie obchodzi. Gdzie jest, do cholery, moja kołdra?
    -SHERLOCK!
Spadłam z łóżka. Co tam, podłoga też wygodna. Gdzie ten baran schował moją pierzynę...Dobra, jego, ale od dnia, w którym się wprowadziłam była moja. Tak samo jak łóżko. I sypialnia. I salon. Wszystko było przecież moje.
    Ciekawość wzięła górę. Poza tym trochę było mi zimno w tyłek...No i w gołe stópki. Podniosłam się z tej podłogi, po czym, ziewając, powlokłam się do salonu. Muszę przyznać, że o tak dzikiej porze spodziewałam się ujrzeć Mycrofta, a nie jakiegoś kurdupla z podkrążonymi oczami. Napoleon po kilku nieprzespanych nocach.
    -Gdzie Sherlock? - zapytałam, ledwo poruszając ustami.
Pewnie wyszedł mi z tego jakiś niezrozumiały bełkot, ale wcale mnie to nie obchodziło. Nie dostałam odpowiedzi.
    -O piątej rano poszedł ćpać? Serio? - powiedziałam bardziej do siebie, niż do Napoleona ubranego w śmieszny sweter i poszłam do kuchni.
Skoro ten kretyn nie chce mi zrobić herbaty, to zrobię sobie sama. Mam dwie ręce. Poza tym gotowanie wody w elektrycznym czajniku nie stanowi jakiegoś wielkiego wyzwania.
    Nie mam bladego pojęcia, dlaczego wyciągnęłam z szafki dwa kubki. To chyba przyzwyczajenie. Wzruszyłam ramionami i nalałam do nich wody. Mogę przecież raz w życiu zrobić na kimś dobre, pierwsze wrażenie.
A Sherlock niech się nauczy gotować wodę sam. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
    Napoleon stał w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłam. Wzruszyłam jedynie ramionami i postawiłam jego kubek na stoliku. Sama rozsiadłam się w ulubionym fotelu Sherlocka. Nie było go, to nie mógł mi nic zrobić.
    A Napoleon wciąż gapił się na mnie takim wzrokiem, jakbym była żywym trupem, któremu nikt nie ściągnął metki z dużego palca u stopy.
    Chciałam zadać mu jakieś pytanie, jednak w tym momencie zjawił się nasz kochany pan detektyw. Momentalnie znalazł się przy mnie i utkwił w mojej osóbce to swoje przenikliwe spojrzenie.
    -Przestań, przecież już wszystko o mnie wiesz – warknęłam.
    -To mój fotel.
    -No i?
    -Złaź.
    -Nie.
    -Tak.
    -Bo co mi zrobisz? - spojrzałam na niego, po czym uśmiechnęłam się najczulej, jak tylko umiałam. - Nie przedstawisz mnie? - zapytałam, spoglądając ukradkiem na wciąż zszokowanego Napoleona.
    Sherlock milczał.
    Podciągnęłam kolana pod brodę i usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie Sherlock trzyma swoje szlafroki. Było mi chłodno. W sumie na nic by się nie zdały, potrzebowałam koca. Kołdry, którą gdzieś wyniósł.
    -Dlaczego mi nie zrobiłaś? - zapytał niespodziewanie.
Spojrzałam na niego jak na kretyna.
    -Czego ci znowu nie zrobiłam, kochanie?
Posłał mi znaczące spojrzenie.
    -Zrobiłaś herbatę Johnowi...A nie mi...Dlaczego mi nie zrobiłaś herbaty? - wycedził przez zęby.
Ach...Czyli Pan Napoleon to John. Wszystko jasne.
Wzruszyłam ramionami.
    -Przy okazji – odparłam, podziwiając swoje paznokcie. - Siadaj, John – powiedziałam spokojnie i wskazałam na fotel naprzeciw.
Nadal był w szoku, jednak niepewnie posłuchał mojej rady.
    Sherlock zabrał mój kubek z herbatą i gdzieś sobie poszedł. Dobrze. Im mniej go widzę, tym lepiej.
    -Obraź się! - wrzasnęłam, za nim. - Najlepiej to nie odzywaj się do mnie przed następne kilka dni.
John patrzył na mnie tak, jakbym dokonała czegoś niezwykłego. A może się mnie bał? Nie... To nie możliwe. Przecież nie byłam niebezpieczna.
    -Czy... - zaczął, ale się zapowietrzył.
Przełknął ślinę.
    -Czy?... - zapytałam cicho.
    -Czy...czy wy... - jąkał się i nie bardzo wiedział, gdzie ma patrzeć.
Na mnie, czy za siebie, gdzie przed chwilą zniknął Sherlock.
Pokiwałam twierdząco głową.
    -Mieszkacie ze sobą? - dokończył.
    -Tak... - odparłam niepewnie.
    -Ale...Ale...Jak to możliwe? - wychrypiał.
Uśmiechnęłam się przebiegle.
    -Zazdrosny?
Zawahał się przez chwilę. Usiłował coś powiedzieć, jednak nic mu z tego nie wyszło. Zaczęłam się śmiać.
    -Nie... - jęknęłam, gdy zobaczyłam stojącego za Johnem Sherlocka.
Trzymał w rękach dwa kubki herbaty i uśmiechał się gorzej od psychola. Dobra, wyglądał straszniej od Mycrofta, gdy udowodnił mi, że nigdy nie znajdę męża.
    -Ależ proszę... - powiedział słodko i wcisnął mi kubek.
    -Daj Johnowi, kochany braciszku – odparłam, kładąc specjalnie akcent na ostatnie dwa słowa.
John miał taką minę, że obawiałam się o jego oczy. W każdej chwili mogły wyskoczyć z oczodołów, przeturlać się po salonie i wpaść gdzieś pod szafkę albo kanapę.
    -Nie.
    -Dlaczego?
    -On jest odporny na większość trucizn – westchnął i położył się na kanapie.
    Sherlock milczał. Zupełnie jakby odwiedziny o piątej nad ranem były tutaj czymś na porządku dziennym. Uznałam, że również nie będę zadawać zbędnych pytań. Nie, oczywiście, że nie przejmowałam się zakłopotaniem zmęczonego Napoleona. Po prostu wyjątkowo doszłam do wniosku, ze skoro jest to mieszkanie Pana Jedynego na Świecie, postanowiłam się nie wtrącać w obowiązujące tutaj zasady. Z drugiej strony podobały mi się. Było w nich coś zupełnie niespotykanego w innych zakątkach Ziemi, a co za tym idzie, w owym salonie na Baker Street nie mogło wiać nudą. No, chyba że akurat mój brat się naćpał i leżał na kanapie bez celu gapiąc się w sufit. Czasami żałuję, że boję się igieł. A zresztą...Pewnie nawet jakbym go ładnie poprosiła, to nie podzieliłby się ze mną. Są dla niego zbyt cenne. A on ma problem żeby podzielić się głupim łóżkiem, a co dopiero kokainą. Może Mycroft mi znajdzie coś w zastęstwie. Dobra, nie znajdzie. On mnie nie lubi.
    Wstałam bez słowa. Najwyraźniej w tym domu dość często panuje cisza. Cisza przerywana od czasu do czasu stękaniem mojego starszego brata, jego „graniem” na skrzypcach lub wrzaskami, że nie wyszedł jakiś eksperyment. Mogłam też podejrzewać, że dość często przemawiał do ścian, gdy nikogo obok nie było. Przypadłość geniuszy. Dowód na to, że normalność nie zawsze musi być nudna. Chociaż...Nie. Gadanie do ścian nigdy nie jest nużące.
    Zanim zorientowałam się, co robię, było już za późno. Bryczesy zamiast dresów wylądowały na moich długich, chudych nogach. Przez te śmieszne, wąskie spodnie wyglądały bardziej patykowato niż zazwyczaj. Bluza z kapturem i koniecznie oczojebne adidasy. Nawet nie wiedziałam, skąd te dziwne rzeczy wzięły się w mojej szafie. Dawno temu uprawiałam tyle sportów, że mogłam spokojnie narzekać na bieganie. Odpuścić. Nienawidziłam robić czegoś, co robili wszyscy. Poza tym doskonale wiedziałam, że w bieganiu nigdy nie będę najlepsza. Robienie czegoś, w czym nie można odnieść sukcesu, jest całkowitą stratą czasu.
    Teraz jednak było inaczej. Sherlock błyszczał jako jedyny na świecie detektyw konsultant. JEDYNY NA ŚWIECIE! Mycroft rządził całym światem, chociaż zwykli śmiertelnicy nie mieli pojęcia o jego istnieniu. To takie do niego podobne. Zawsze rządził, ale nigdy nie gwiazdorzył. Od błyszczenia w najdziwniejszych dziedzinach był Sherly. A ja? Cóż...Najmłodsza w tej całej bandzie dziwaków. Inna, zupełnie nie rozumiejąca, co ciekawego jest w matematyce. Dziewczynka zachwycająca się lotem piłki, a nie zastanawianiem się nad tym dlaczego leci i kiedy spadnie na ziemię. Marzycielka, dla której ważniejszy był kolor odczynnika lub efekt doświadczenia od właściwości uzyskanej substancji. Ta mała, głupia siostra, która w ogóle nie powinna pojawić się na świecie. Nikt nie rozumiał jej, ona nie rozumiała nikogo. Jednak chłopcy udowodnili, że mieli rację. Sukces odnoszą jedynie geniusze – posiadający ścisły umysł. Geniusze, którzy panują nad wyobraźnią, a zdobytą wiedzę potrafią wykorzystać w odpowiedni sposób.
    Oni błyszczą, a ja wciąż jestem dziewczynką malującą ściany. I pewnie nadal jedyną osobą, która powiedziałaby mi, że robię coś lepiej od chłopaków, byłby papa. Cholera, o czym ja w ogóle myślę? Przecież jestem wyjątkowa! Papa zawsze powtarzał, że jedną z głównych cech geniuszy jest brak przyjaciół i akceptacji. Mnie to nawet nie lubiło, ani nie rozumiało własne rodzeństwo. I jakby na to nie spojrzeć, Sherlock w życiu nie namalowałby choćby głupiego kwiatka z pięciu kółek, a Mycroft miałby problem z opowiedzeniem o czymś innym niż polityka lub jedzenie.
    Gdy na moment pojawiłam się w salonie, faceci wciąż trwali w tych samych pozycjach. Sherlock gapił się w sufit, jakby było na nim coś niezwykle ciekawego, a John czytał książkę. Wzruszyłam ramionami i wyszłam bez słowa. Bez sensu było pytać, o co w tym wszystkim chodzi. Gdybym zadała chociaż jedno pytanie, zachowałabym się jak typowa dziewczyna. A przecież tak bardzo niecierpię typowych dziewczyn. Poza tym, nic nie wskazywało na to, żeby sobie wzajemnie przeszkadzali. Mogłabym się nawet założyć, że w tej scence było coś bardzo zwyczajnego i codziennego.
    Zbiegłam szybko po schodach. Wypadłam na ulicę i nie myśląc o tym, gdzie się podziać, skręciłam w prawo. Momentalnie ruszyłam biegiem. Nie byłam zła. Chyba jedynie nieco zazdrosna. Kurwa! Zazdrosna o starszego brata, którego najchętniej podziwiałabym 24/h przez 7 dni w tygodniu. Ale zauważyłam, że ten cały Napoleon również patrzy na niego z podziwem. Nawet na to, jak do jasnej cholery, trzyma kubek z herbatą! Sherlock zapewne był w siódmym niebie. W jego pokoju siedziały dwie osoby, których uwaga była skupiona tylko i wyłącznie na nim. Cóż, ja jednak byłam jedynie irytującą młodszą siostrą o poziomie IQ asfaltu lub jeszcze gorzej. Typowy test na inteligencję Holmesów – pierdylion zadań z matmy do rozwiązania w pamięci.
A matma jest głupia.
    Gdy wróciłam, zastałam pustkę. Zziajana spojrzałam na zegar. Nie było mnie dwie godziny. Nawet nie pamiętałam, gdzie szlajałam się przez taki szmat czasu. Przecież nigdy nie szukałam towarzystwa. Dobrze, że zniknęli mi z oczu. Mogli mieć pewność, że w tym momencie ich nie zmorduję za samo istnienie.
    -Witaj – mruknęłam cicho i zabrałam się za ściąganie butów.
Zostawiłam je tuż przy drzwiach. Bluza wylądowała na kanapie. I tak panował tutaj wystarczający syf, nikt nie powinien zauważyć paru, walających się po salonie ciuchów. Powycierane, z paroma dziurami, bryczesy bardzo starałam się przerzucić do sypialni, jednak nie doleciały do celu. Spadły na podłogę w przedpokoju. Wzruszyłam ramionami i sprawnym ruchem pozbyłam się podkoszulka.  Dostałam gęsiej skórki, jednak nie przejmowałam się tym zbytnio. Nigdy nie lubiłam upałów, a chłodne powietrze delikatnie pieściło moją skórę. Blady, gruby pancerz Królowej Śniegu.
    A ściany wciąż milczały. Puste mieszkanie nie chciało odpowiedzieć na moje pytanie. Chyba za mną nie przepadało. Całkiem możliwe, że jeszcze mnie nie zaakceptowało. Mogło to przecież nigdy nie nastąpić. Wszystko, co się w nim znajdowało, zdawało się wielbić każdy ruch Sherlocka. On był tutaj panem. Każdy kawałek mieszkania za takiego właśnie go uważał. A ja byłam przybłędą. Wyjątkowo brzydkim i nietowarzyskim psem, który siłą wdarł się do tego świata. Świata, gdzie nie potrafiłam znaleźć nawet malutkiej cząstki, którą mój zdziczały mózg mógłby zrozumieć.
Nic...Oprócz tych dobrych, zmęczonych oczu, które ujrzałam dziś rano. Oczu mądrego człowieka, właściciela potężnego umysłu i jeszcze większego serca, a jednak poddanego mojemu bratu.
Może te oczy byłyby dla mnie jakimś punktem zaczepienia. Może i mnie potrafiłby podziwiać?
Ale John miał żonę.
I dziecko.
I nawet wizyta o świcie nie wskazywała na to, żeby ich nie kochał całym sobą.
Brrr...Miłość. Totalna strata czasu. Więzienie.
Może ja jednak powinnam zamieszkać w jakiejś piwnicy i nie wychodzić na światło dzienne. Sherlock przynajmniej miał trupy. Trupy nie kochają.
    Ściągnęłam łopatki. Uniosłam dumnie podbródek i kołysząc biodrami poszłam do łazienki.
    Stałam pod prysznicem, delektując się gorącymi kroplami, spływającymi po moim ciele. Przyklejonymi do pleców mokrymi, ciężkimi włosami, które wkurwiały mnie w każdej sekundzie życia, jednak nie miałam serca, żeby je ściąć. Były jedyną rzeczą, na którą ludzie zwracali uwagę.
Jedyną rzeczą, na którą ja zwracałam uwagę. Dzięki tym durnym, nieposłusznym spiralkom czułam się wyjątkowa. Nie piękna. Nie seksowna. Wyjątkowa. Poza tym...wygląda to nie wszystko. Ciało to jedynie transport. Moja wyobraźnia mogła stworzyć jakikolwiek obraz mnie samej. Nie potrzebowałam lustra. Wystarczył mi umysł, który niczym nie był ograniczony. No dobra, ograniczał go brak fachowej wiedzy fizycznej, chemicznej i matematycznej, ale przecież na tym świat się nie kończy.
    Zaparowane lustro. Mokre włosy. Zalana podłoga. Pełno pary w małym pomieszczeniu, w którym widać było elegancję jego właściciela. Chyba tylko i wyłącznie tutaj. Nie w zagraconym salonie, nie w kuchni, gdzie panował wieczny bajzel, ale właśnie w łazience. Zupełnie mnie to nie zdziwiło. Ktoś, kto wyglądał, jak mój brat musiał kochać swoją łazienkę.
    Nie przetarłam lustra. Bałam się spojrzeć swojemu odbiciu w oczy. W oczy, które nie pasowały to całej reszty ciała. Ani do reszty rodziny. Złoto-zielone, w czarnych obwódkach, zmieniające czasami kolor w zależności od nastroju.
Owinęłam się miękkim ręcznikiem, pod drugim schowałam włosy. Łatwo napisać, gorzej wykonać. Nigdy nie potrafiłam tej prostej czynności. Ręcznik, pod którym usiłowałam ukryć swoje ciało zsunął się na podłogę. Westchnęłam. Podniosłam go i spróbowałam jeszcze raz. I jeszcze. I znów to samo.
    Nie wzięłam ciuchów do łazienki. Nie potrafiłam się zakryć. Nie widziałam ani jednego szlafroka Sherlocka pod ręką. Szlag!
Wydałam z siebie jakiś dziwny pomruk. Kopnęłam ręcznik. Wpadł do brodzika. Wnerwiona potarłam ręcznik na głowie, po czym również go ściągnęłam. Wylądował tam, gdzie pierwszy. Wyszłam z łazienki. Miałam zamiar przejść szybko do pokoju, ale coś mnie powstrzymało.
    Spodnie leżały na środku przejścia. Reszta ubrań w salonie...Czy ja bym chciała, żeby Sherlock zrobił coś takiego u mnie w domu? Zabiłabym go. Wyrzuciła przez okno, gdyby porozrzucał swoje skarpetki w każdym kącie. Zdecydowanie wystarczyły mi składowane kawałki trupów w lodówce, niczym zestaw „zrób to sam”. Nie chciało mi się wysłuchać jego biadolenia. Lub narażać się na kolejne okropne pobudki. Byłam pewna, że gdyby się wkurzył, to byłby w stanie znęcać się nad tymi skrzypcami całymi dniami, tylko po to, żeby wyprowadzić mnie z równowagi.
    Poza tym byłam sama w mieszkaniu. Kto mi zabroni?
    Weszłam do salonu ze spodniami w rękach i zamarłam. Dosłownie wmurowało mnie w ziemię. Na ulubionym fotelu Sherlocka siedział elegancki facet w sile wieku. Gdy mnie zobaczył uniósł pytająco brwi. Doskonale widziałam, że usiłuje zapanować nad swoją mimiką, jednak jest to bardzo trudne. Złączył koniuszki palców i podsunął je pod brodę. Zupełnie jak Sherlock.
    Uśmiechnęłam się zawadiacko i zupełnie się nim nie przejmując, rzuciłam spodnie na oparcie drugiego fotela i poszłam do kuchni.
Nalałam wodę do czajnika.
    -Kawa, herbata? - zawołałam.
Było mi zimno. Ale czego się nie robi, dla takiej miny?
Milczał.
Zdenerwowana postawiłam kubki na blacie. Brzdęknęły głośno. W salonie wciąż panowała cisza.
Wzięłam do ręki słoik kawy, do drugiej puszkę z herbatą i wściekła wyszłam do pokoju. Stanęłam w drzwiach, a dziwak odruchowo uniósł na mnie wzrok.
    -Ach tak... - mruknęłam, bardziej do siebie, niż do niego. - Wasza Wysokość potrzebuje porcelany i mleka...Da się zrobić – odparłam pogodniej i znowu zniknęłam w kuchni.
Od kiedy byłam taka dobra? A nie, przepraszam...przecież ja mu nie robiłam herbaty dla przyjemności. Chciałam go zdenerwować samą swoją osobą. Bez ciuchów. Przecież ten człowiek w życiu nie widział gołej baby! No, może oprócz mnie w wieku czterech lat, gdy zgubiłam sukienkę na płocie...
    Wróciłam, trzymając kubki w dłoniach. Mycroft gapił się w ścianę, jakby na siłę chciał odseparować się od zewnętrznego świata.
Po moim trupie!
Podeszłam do niego z szerokim uśmiechem na twarzy i wyciągnęłam w jego kierunku kubek. Podsunęłam mu go prawie pod sam nos. Nic. Zero reakcji. Cały Myc. A to ponoć ja byłam Królową Śniegu. W ogóle, kto wymyślił tę nazwę? Ach tak...I w ogóle dlaczego nadal jej używałam? Nie wiem. Głupie to.
    -No bierz to, bo ci na spodnie wyleję – wycedziłam przez zęby.
Spojrzał na mnie tak, jakbym właśnie wyrwała go z transu.
    -Powinieneś być mi wdzięczny, rzadko robię komuś herbatę – warknęłam.
Dzisiaj już drugi raz. Cóż, odwyk chyba zrobił swoje.
    -I przestań się tak na mnie gapić! - Podniosłam nieco głos.
Pan Doskonały wydawał się nieco zmieszany. I on niby rządzi połową świata? Jakim niby cudem? Cóż, moje rodzeństwo zawsze pozostanie dla mnie zagadką.
    Przełknął ślinę.
    Musiał przecież brzmieć chłodno. Jak zawsze. Zero emocji. Ach ci cholerni ludzie bez kolorowej wyobraźni!
    -Ubierz się – wychrypiał tonem, który chyba miał być obojętny.
Westchnęłam.
    -Sherlockowi nie przeszkadza.
Zakrztusił się. Zaczął kaszleć, a ja się jedynie uśmiechałam. To było cudowne! Szkoda, że Sherlock tego nie widział. Byłby ze mnie dumny! Albo wyrzuciłby mnie przez okno. Prosto na kubły Pani Hudson. Tak, właśnie tak się postępuje z konkurencją. Jakąkolwiek.
    -Mycroft... - zaczęłam.
Zamrugał szybko.
    -Spodziewałam się, że najważniejszy człowiek w kraju, a drugi na świecie, zaraz po Putinie, będzie wiedział, z kim rozmawia...
Wciąż się tylko gapił.
Westchnęłam. Męczył mnie. Dlaczego faceci to tacy idioci? Niezależnie od ich poziomu IQ oraz geniuszu. Wszyscy tacy sami.
    Wstałam. Wyszłam na moment do sypialni. Ściagnęłam z drzwi szlafrok Sherlocka, owinęłam się nim i wróciłam. Mycroft był jeszcze bardziej zszokowany niż przed chwilą.
    -W ogóle... - zaczęłam spokojnie. - Po co tutaj przyszedłeś? Przecież jego nie ma.
    -Mam sprawę. Poczekam.
    - Ty nigdy nie czekasz – stwierdziłam.
Zamrugał.
    - Chociaż zachowywałabym się na twoim miejscu zupełnie tak samo. Życie jest zbyt krótkie, żeby tracić czas na czekanie.
Wciąż milczał, jednak zdawało mi się, że czeka na dalszy ciąg monologu. Zapewne tylko mi się zdawało, ale co tam. Przecież nie będziemy się wciąż w siebie wpatrywać do momentu, aż kochany Sherlock raczy wrócić do domu.
    - Raz przesiedziałam całą noc na krawężniku, czekając aż przyjdziesz, ale...No, baran był ważniejszy. Potem czekałam jakieś sześć lat. Nie przyszedłeś.
Nauczyłam się, że nie warto czekać na jakiegokolwiek faceta. Zwłaszcza na ciebie, Mycroft. Ale Sherlocka to nawet z piekła byś wyciągnął!
Otworzył szerzej oczy.
No nareszcie coś mu zaświtało!
Niespodziewanie wybuchnął śmiechem. Takim jak zawsze. Charakterystycznym dla jego osoby. Nikt na świecie tak się nie śmiał. Tylko on. Mycroft Holmes. Bohater rodziny.
    - Wiedziałem, że sobie poradzisz – uniósł lekko kąciki ust. - Elisabeth.
No nareszcie! A już myślałam, że o mnie zapomniał.
Uśmiechnęłam się o wiele szerzej od niego. Dumna sama z siebie, ukazując rząd zębów. Byłam przecież z siebie niesamowicie zadowolona.
Jak pięciolatka, która zrobiła herbatę, tłukąc przy okazji wszystko, co tylko się dało, w kuchni mamy.

piątek, 30 maja 2014

Rozdział XII (Irene)

Trzaśnięcie drzwiami.. dźwięk rozbitego szkła… krew na podłodze…
Obudziłam się zlana potem. Za oknem księżyc oświetlał moją sypialnię. Od spotkania z Holmesem minęło kilka dni, a mnie wciąż śni się ten sam koszmar. Wstaję z łóżka. Idę do łazienki. Nawet lodowata woda nie potrafi zmyć chorobliwych rumieńców z mojej twarzy. Rzuciłam okiem na podłużne, szare pudełko stojące na hebanowej toaletce. Nie, nie będę głupia. Tylko zdesperowane idiotki żądne romantycznych przygód się tną… Chociaż….
Wolno podeszłam do toaletki. Uchyliłam wieko pudełka. Na atłasie spoczywał długi, srebrny sztylet. Przebiegłam delikatnie palcami po chłodnej klindze. Sprawdziłam opuszkiem jej ostrość. Metal idealnie wpasował się do mojej dłoni. Położyłam się na łóżku. Staromodny, stojący zegar z ciemnego drewna swymi złotymi wskazówkami uświadamiał mi, że za minutę północ… Sztylet w mojej dłoni błyszczał trupim blaskiem… czas stanął w miejscu… Przyłożyłam ostrze do bladej dłoni, dokładnie tam, gdzie przebiegały błękitne żyły. Zaszumiało mi w głowie. Zrób to! Nie katuj ludzi swoją obecnością!- wołał głosik. Zamrugałam szybko. On cię nie kocha! Odpuść!
Jedno cięcie… Skóra pękła.....Wpatrywałam się w piękny szkarłat płynący strużką…
Jedno, ostatnie bicie serca.. pokój zawirował… Ostatkiem sił ujrzałam przystojnego bruneta w czarnym płaszczu. Mówił coś, krzyczał…
Już nie słyszałam….
Na zewnątrz nieboskłon rozcięła błyskawica. Nadchodził sezon burz. Nawałnica nie omieszkała zbudzić ze snu nawet koronowanych głów. Przebudziła się Księżna Katarzyna w swoim łożu u boku męża. Z krzykiem zerwała się sama Królowa, mnąc jedwabne rękawy różowej koszuli nocnej. Zbudził się sam premier Zjednoczonego Królestwa, David Cameron. Burza nie ominęła nawet zwykłych londyńczyków. Płacz małej Sherly i grzmoty zbudziły Mary I Johna Watsonów. W małej kawalerce obudziła się Molly Hooper, sięgając po ręcznie dziergany sweter. W ładnym mieszkaniu, w sypialni o grafitowych ścianach zerwał się z krzykiem Jim Moriarty, sięgając po pistolet.
Na Baker Street 221 b czuwał z kubkiem herbaty w rękach Sherlock Holmes.


sobota, 17 maja 2014

Rozdział X (Molly)

Zmęczona przeciągnęłam się na krześle i rozmasowałam kark poczym wzięłam ogromny łyk siódmej już dzisiaj kawy.  Od kilku dni siedziałam nad sprawą zniknięcia informacji na temat Moriarty’ego i byłam już tym szczerze zmęczona lecz  ciekawość i myśl, że jeśli może uda mi się dojść kto jest jego wtyczką poprawi moją sytuacje w oczach Sherlocka była silniejsza i nie dawałam za wygraną.
-Molly idziemy z dziewczynami do baru dołączysz się?- spytała wychodząc Alice koleżanka z pracy a ja wskazałam na biurko zawalone papierami.
-Kiedy indziej- odparłam z uśmiechem i pomachałam jej na do widzenia. Po godzinie przeszukiwania papierów oczy zaczęły same mi się zamykać więc postanowiłam pójść po kolejną kawę.  Kiedy doszłam do szpitalnej kawiarenki ku mojemu zaskoczeniu przy małym stoliku w koncie dostrzegłam  samotnie siedzącego starszego z braci  Holmes.
-Nie w pracy?- spytałam nieśmiało. Nie znałam go dobrze lecz z tego co o nim słyszałam jest pracoholikiem i całymi dniami od rana do wieczora przesiaduje w pracy. Spojrzał na mnie i tylko uśmiechnął się smutno. Nie był podobny do brata nie miał czarnych loczków czy wydatnych kości policzkowych lecz miał to samo przenikliwe spojrzenie.
-Pewnie szukasz Sherlocka. Nie ma go tutaj , dawno tu nie zaglądał i nie wiem gdz…
-Nie  szukam mojego brata- przerwał mi poczym dodał - wiem doskonale gdzie jest. Jest na randce.
Zakrztusiłam się kawą i zaczęłam głośno kaszleć. Sherlock? Randka? Te dwa słowa do siebie na pasują…
-Sherlock… Sherlock Holmes ten Sherlock Holmes jest na randce?- spytałam sama nie wierząc w to co mówię.
-Tak można powiedzieć, że chodzi cały w skowronkach …oczywiście jak zawsze-dorzucił sarkastycznie. Zacisnęłam dłonie w pięści i schowałam je  do kieszeni, poczułam, że cała się czerwienie
Odstawiłam kubek i wybiegłam  zawstydzona z sali. Zatrzymałam się dopiero przy drzwiach od laboratorium wtargnęłam do środka. Łzy płynęły mi strumykiem po policzkach i ciężko opadały na śnieżno biały fartuch. Nie powinno mnie to interesować przecież nie jesteśmy razem ani nic z tych rzeczy… jednak coś we mnie pękło… Te nad godziny…te całe poszukiwanie informacji…. te dacie pomiatać sobą  tylko dlatego, że miał zły humor.. pomogłam mu nawet sfingować własną śmierć! Zerwałam dla niego zaręczyny z prawdopodobnie jedynych mężczyzną który od razu ode mnie nie uciekł! To wszystko dla niego! Tyle poświeceń przez te wszystkie lata a on i tak traktuje mnie jak jakiegoś psa a nawet gorzej. Chwyciłam pierwszą lepszą rzecz która wpadła mi pod rękę jak okazało się była to szklana waza i rzuciłam nią o ścianę patrząc jak rozsypuje się w drobny mak. Skuliłam się w rogu pokoju i gorzko płakałam siedziałam tak przez kilka minut przypominając sobie te wszystkie chwile kiedy coś dla niego robiłam a on….  Musze wziąć się w garść…. muszę przestać być jego ofiarą a w tym pomoże mi tylko jedna osoba. Wstałam strzepałam brud z ubrania i wyciągnęłam z kieszeni telefon. Wykręciłam numer. Trzy sygnały…cztery… już chciałam się rozłączyć kiedy usłyszałam.
-Słucham?

-Eee….hej nie wiem czy mnie pamiętasz… z tej strony Molly. Słyszałam, że chcesz dopaść Sherlocka Holmesa. Jim.

czwartek, 15 maja 2014

Rozdział IX (Mycroft)

               Minął tydzień od mojego spotkania z Moriarty’m, a moje życie wywróciło się do góry nogami. Postanowiłem coś z tym zrobić. Tylko co? Podrapałem się po podbródku. Poczułem zarost. No tak, nie goliłem się od kilku dni. W sumie nie miałem po co. Straciłem coś, co było dla mnie wszystkim. Straciłem pracę.
*tydzień wcześniej*
-Zapraszam do środka, panie Holmes – powiedział jakiś człowiek.
                Rozejrzałem się wokół. Jeden, dwóch, trzech. Czwarty i obok niego kolejny. To daje razem pięciu ochroniarzy. O dwóch więcej niż zwykle. Niedobrze.
                Rodzina Królewska nie zatrudniałaby więcej, niż by potrzebowała. Wniosek: Jej Królewska Mość musiała się kogoś bać. Tylko czy tym kimś byłem ja? Pewnie zaraz się tego dowiem.
                Wszedłem do pokoju. Tego samego, w którym gościł Sherlock i Watson swego czasu. Tylko, w przeciwieństwie do brata, ja nie byłem ubrany w prześcieradło.
-Witam Waszą Królewską Mość – odezwałem się pierwszy.
-Witamy w naszych progach, panie Holmes – odpowiedział jeden z mężczyzn stojących na obok. –Proszę usiąść – natychmiast dodał.
-Czy napije się Pan herbaty? – spytała tym razem Królowa. Nic dziwnego w końcu dochodziła piąta. Jednak oboje wiedzieliśmy, że to nie czas na herbatkę z monarchinią Wielkiej Brytanii.
-Chętnie – starałem się grać opanowanego. W głębi serca wiedziałem, że wezwano mnie tutaj, bo tak zaplanował to Moriarty.
-Chciałam podziękować Panu za Pańskie usługi dla Wielkiej Brytanii, Panie Holmes. Proszę pamiętać - Naród jest najważniejszy. Ze względu na Pańskie czyny chciałam Pana nagrodzić. Myślę, że zasłużył Pan na przyznanie Orderu Imperium Brytyjskiego. Gdy wykonało się tyle pracy dla Narodu, zasługuje się na wcześniejszy odpoczynek.
                Wszystko zaczynało mieć sens. Ktoś musiał się mnie bać, dlatego było więcej ochroniarzy. Królowa? Nie, to by było za proste. Według kogoś wiedziałem za dużo. Dla kogoś znaczyłem za dużo. Moriarty!
*tydzień później*
                Straciłem coś, co było dla mnie wszystkim. Straciłem pracę.
                Ale to był czas, żeby coś z tym zrobić. Najwyższy czas. Minął tydzień, o tydzień za dużo.
    Dzień rozpocząłem od ogolenia się. To był zdecydowanie dobry pomysł. Potem ubiór. Garnitur? Chyba na razie nie jest już mi potrzebny. Ubrałem zwykłą koszulę i dżinsy. Może to i dobrze – nareszcie jakaś odmiana. Zerknąłem na nagłówki gazet. Nic specjalnego się nie działo przez ostatni tydzień. Nic specjalnego! Zaczynałem się nudzić. Ja, Mycroft Holmes, zaczynałem się nudzić!
                Postanowiłem wyjść z domu. Po co? Trzeba się było czymś zająć. Praca – zawsze ona była na pierwszym miejscu. Co było kolejne w hierarchii? No tak. Lepiej się z tym zmierzyć od razu. Lepiej się z nim zmierzyć od razu.
-Taxi! Baker Street 221B.
***
                Dochodziła jedenasta. Wysiadłem z taksówki. Chciałem nacisnąć klamkę i otworzyć drzwi, ale zauważyłem przekrzywioną kołatkę. Poprawiłem ją. Gdy przekroczyłem próg, ujrzałem panią Hudson.
-Dzień dobry, Mycrofcie! Jak miło Cię widzieć. Herbatki? – spytała. –Sherlock wyszedł, podobno miał jakieś sprawy związane ze chrzcinami dziecka Mary i Johna. Wiesz, że poproszono go, by został ojcem chrzestnym?- kontynuowała pani Hudson.
                Chciałem się spotkać z bratem od razu. Nie miałem ochoty czekać, za długo odkładałem to spotkanie. Rozsiadłem się na fotelu. Mijały godziny.
                W końcu około dziewiętnastej przyszedł Sherlock. Zdjął płaszcz i rzucił go na fotel obok mnie.
-Witaj braciszku. Nie czekałeś na mnie długo, prawda? – spytał mnie z udawaną troską w głosie.
-Nie, wcale, nie przejmuj się – odpowiedziałem.
-A jakie to interesy sprowadzają Cię do mnie zwykłą taksówką. Przecież mogłeś przyjechać  helikopterem, prawda, że mogłeś? Chciałeś to zrobić od tygodnia, nieprawdaż? – spytał otwierając szafę.
-Skąd o tym wiesz?!
-Ubrałeś dżinsy. Na twojej twarzy widnieją poranne ślady golenia maszynką, nie golarką elektryczną. Czekasz już długo, bo masz plamkę po herbacie oraz wygniecioną koszulę. Dlaczego nie zamówiłeś kawy, nie przysnąłbyś, czekając.
-Nikt niczego nie będzie zamawiać, nie jestem gosposią! – rozległo się wołanie z dołu.
-Nie! Skąd wiedziałeś, że to już trwa tydzień? – spytałem.
-Twój identyfikator stracił ważność. Wiesz, czasami lubię się przejechać policyjnym radiowozem, zamiast metrem czy taksówką. Wychodzi szybciej i taniej. Ale robię to też ze względu na nudę – wyjaśnił Sherlock.
                Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi.
-A teraz przepraszam cię braciszku, ale muszę się przygotować – kontynuował.
                Wyciągnął ciemnofioletową koszulę z szafy i wszedł do sypialni. Nagle coś mnie zaintrygowało. Z kieszeni płaszcza wystawało zdjęcie… Zdjęcie Kobiety! Z tyłu napisany był adres. To nie pismo Sherlocka. Tusz świeży, na dole dopisek – dzisiejsza data i godzina 19:45. Była 19:15. Próbowałem przypomnieć sobie, gdzie jest ta ulica i ile czasu potrzeba, żeby tam dojechać. Metrem się nie zdąży. Trzeba wziąć taksówkę. Zdążyłem wsunąć zdjęcie do kieszeni i zaraz wyszedł Sherlock. Chwilkę, czy on ubrał spinki do koszuli?!
                Brat wydawał się nie zwracać na mnie uwagi. Wziął płaszcz i jak zwykle postawił kołnierz. Mimo to wyglądał inaczej.
-Wychodzę, chyba już ci o tym mówiłem.
-A gdzie Sherlock Holmes wychodzi o tej porze? Przecież jest wieczór, a ty nie chodzisz na randki.
                Brat wydawał się zamyślony, jednak gdy usłyszał ostatnie słowo, przeszył mnie wzrokiem.
-Moriarty ostatnio jest zajęty jakimś planem, Wielka Gra czy coś w tym stylu. Wydaje mi się, że wiesz coś o tym. W każdym bądź razie, jak widzisz, nie mam czasu na randki.
-Czyżby? Co innego zdaje się mówić twoja kieszeń. Za dużo w niej sentymentów.
                Utkwił we mnie wzrok na kolejną chwilę. Czekaliśmy. Chwilę później Sherlock jakby się ocknął i spojrzał na zegarek.
-Jadę taksówką, podwieźć cię gdzieś?
                Kompletnie mnie zamurowało. On tak po prostu się poddał. Nie powiedział już nic. Przecież zawsze do niego należało ostatnie słowo!
Zdjęcie w kieszeni,  tak, aby zawsze mieć je przy sobie. Ciemnofioletowa koszula ze spinkami. Kołnierz postawiony tak jak zwykle, a jednak wyglądał inaczej. Nie poznawałem go, nie poznawałem mojego brata.
                Czyżby Sherlock się zakochał?!

                

wtorek, 13 maja 2014

Rozdział VIII (Irene)

Czarna koronkowa sukienka do połowy ud leżała na mnie idealnie i pasowała do czarnych szpilek. Jak zwykle, postawiłam na ostry makijaż typu smoky eyes oraz krwistoczerwone usta. Klasyka. Jeszcze raz spojrzałam w lustro.  Jaśniejszy kolor włosów rzeczywiście poprawił mój wygląd. A może to zasługa nowej fryzury? Delikatnie pogładziłam czekoladowe loki spływające mi po plecach.
- Carlotta, jak wyglądam? – zapytałam makijażystkę, mimo że znałam odpowiedź.
- Jak milion dolarów, pani Adler – zażartowała dziewczyna.
- Nie podlizuj się. Powiedz prawdę. Dziś ważny wieczór.
- Ale to prawda! Pasują pani kręcone włosy. Holmes zemdleje na pani widok.
- Lepiej, żeby nie mdlał.
Nagle rozległ się dzwonek w drzwiach. Zerknęłam na zegar wiszący nieopodal. Za piętnaście ósma. Do boju. Mam jedynie nadzieję, że tym razem Watson go nie pobije. Wysłałam Carlottę do drzwi, a sama rozsiadłam się wygodniej w fotelu. Po chwili wszedł, a ja zamarłam…
Od dawna go nie widziałam. Mimo, że wciąż nosił swój ciemny płaszcz i granatowy szalik wyglądał nieco inaczej. Przez te lata rysy wyostrzyły mu się, a blask oczu delikatnie osłabł. Jedno pozostawało niezmienione. Jego czarne, kręcone włosy i fakt, że Sherlock Holmes pozostawał diablo przystojny. Ocknęłam się z zadumy stwierdziwszy, że należy się przywitać. Wstałam więc i poprawiłam sukienkę klnąc w myślach swój wybór, gdyż sukienka, choć elegancka i seksowna, była niewątpliwie krótka. Podeszłam bliżej i z szybko odgoniłam pragnienie, by rzucić się na niego. Zamiast tego wybąknęłam krótkie:
- Witaj.
Zauważyłam z satysfakcją, że i on nie może się opanować. A jednak, nie tylko ja tęskniłam.
- Witaj, Irene. Przejdźmy do rzeczy.
- Powoli, powoli, powściągliwiej. Mamy czas.
Gestem zaprosiłam go by usiadł przy stoliku do kawy zastawionym chińską porcelaną. Po chwili weszła Carlotta z herbatą, mlekiem, cukrem i ciasteczkami.
- A zatem, miło mi cie widzieć. – powiedziałam nalewając herbatę do dwóch filiżanek – Jak życie?
- Dobrze.
- Coś ukrywasz. Tylko co?
- Mam pytanie.
- Pytaj.
- Czego ode mnie chcesz? Powiedz, Irene, do czego potrzebny ci prosty detektyw?
- Jakiś ty skromny. Mówią, że swoimi śliczniutkimi oczętami potrafisz rozpoznać, co człowieka trapi. Popatrz na mnie… i powiedz.
Wiedziałam, że nic nie powie. To co w tamtej chwili zrobił zdziwiło mnie najbardziej.
- Od tygodnia śledzisz mój życiorys, Sprawdzasz gdzie chodzę i z kim się spotykam. Wszędzie masz swoich informatorów, którzy dostarczają ci najróżniejszych szczegółów z mojego życia. Pytanie – po co?
- Nie domyślasz się?
- Domyślam. – odparł wstając. Począł chodzić po pokoju wyraźnie czymś strapiony. – A więc Irene Adler ma problem i to poważny. Czyżby Irene Adler jednak miała serce?
- A nie łatwiej się przekonać? – mruknęłam półszeptem. Tym razem nie wytrzymałam. Wszelkie stawiane przeze mnie mury runęły a ja zrozumiałam straszliwą prawdę. Jedyne, czego w tym momencie pragnęłam, było rozpłakać się. I stało się. Jedna, mała łza popłynęła po policzku rozmazując tusz i czarny cień do powiek.
- Wyjdź. Idź stąd, znikaj z mojego życia. – wyparowałam. – Byłam głupia. Wtedy miałam okazję, by cię zabić. Nie miałabym teraz takiego problemu. Wyjdź... 
W tak trudnych chwilach często wypowiadamy słowa, których nie chcemy. Tak i ja w tejże chwili nie pragnęłam, by Sherlock wyszedł. Chciałam, by został tu, przy mnie. Tymczasem on bawił się jedną z czerwonych róż z bukietu stojącego na toaletce.
- Chyba cię rozumiem. Ale nie mogę dopuścić do siebie tej myśli. – powiedział Holmes, po czym wyszedł, rzuciwszy mi na kolana różę.
Zostałam sama, w cichym, zimnym salonie. Zostałam sama z jedną, straszliwą myślą…

Zakochałam się.

niedziela, 11 maja 2014

Rozdział VI (Anderson)

 - Jasne. Do zobaczenia.
                Pożegnałem się z Donovan i wróciłem do pokoju. Rozsiadłem się na fotelu. Z przyzwyczajenia znów chciałem podrapać się po brodzie. Ale przeszkadzała Sally, więc pozbyłem się jej jakiś czas temu. Teraz częściej mnie odwiedza.
                Ostatnio przesunąłem też fotel. Stał teraz naprzeciwko ściany z planami. W rogu dokleiłem kilka nowych zdjęć. Tych z Moriartym. Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie można było go aresztować, gdy przyszedł na Baker Street. Lestrade jak zwykle unikał tematu, mam więc złe przeczucie. Człowiek wygląda na chorego psychicznie. Trzeba go zamknąć. Gdziekolwiek.
                Podszedłem do zdjęć. Na jednym było ciało Moriartego. Na drugim dach. I numer 546G/009. To numer nagrania z systemu policyjnego. Nagrania z jednej z kamer przemysłowych, która zarejestrowała fragment samobójstwa Moriarty’ego. Włączyłem komputer i wyszukałem ten film.
                Widać dach, okna poniżej. I w pewnym momencie, w krawędzi ekranu, widać człowieka w płaszczu, przykładającego pistolet do gardła pod kątem 30 stopni i upadającego. Niestety, tylko tyle. Albo aż tyle. Nie udało mi się rozpracować Sherlocka, może uda się z Jim’em. Replay. Replay.
 - Skup się, Anderson! – krzyczałem sam na siebie. Chciałem się zmobilizować, próbowałem metody, którą stosował na mnie Sherlock, ale nie byłem w stanie wywrzeć na sobie takiego wrażania, jakie wywoływał we mnie ten człowiek.
                Replay.
                Replay.
                Stop.
                Chwileczkę.
                Moriarty. Pistolet włożony do ust, pochylony, skierowany do góry, lewą dłonią. U człowieka praworęcznego.
                Przypomniałem sobie inne sprawy samobójstw. Jak wyglądały ciała. I jak u p a d a ł y. Strzelając pod tym kątem ciało powinno upaść prawie idealnie w dół, mogło jedynie minimalnie osunąć się do tyłu.
                W tym wypadku było inaczej.
                Moriartie’go wręcz odrzuciło do tyłu. Do tyłu i lekko w bok.
 - Anderson, jesteś geniuszem! – zaśmiałem się sam do siebie.
                Jakie były wnioski? Upadek nie był spowodowany strzałem w usta. Coś musiało go trafić z zewnątrz.
                Snajper.
                Ale kto jeszcze próbowałby zabić Moriartego? Chyba, że…
                Zacząłem chodzić po pokoju w tą i z powrotem. Myśl, myśl, powtarzałem. To musiało się jakoś układać w całość.
                Snajper mógł współpracować z Jimem. Mógł strzelać ślepakami, a ten wariat mógł mieć kamizelkę. Upadł. Miał pojemniczek z krwią. Ale jakim cudem Sherlock nie zauważył, że ten czub udaje?
                Sherlock. Mogę mu zaimponować. Albo się zbłaźnić.
                Raz się żyje.
                Durne powiedzenie w sytuacji Sherlocka i Jima…
                Chwyciłem za telefon, wyszukałem w kontaktach SH i kliknąłem „Połącz”. Zastanawiałem się, czy zapisał sobie mój numer.
                Po trzech sygnałach odezwał się spokojny, nisko głos.
 - Czego, Anderson?
 - Skąd wiedziałeś, że to ja?
 - Do twojego numeru ustawiłem sobie melodyjkę „Dzwoni debil”.
                Przemilczałem to. Wahałem się, czy może nie udać, że pomyliłem numery. Westchnąłem.
 - Chyba wiem, jak przeżył Moriarty.
 - Co? Jak? – usłyszałem zdenerwowanie w jego głosie. A może radość. A może ironia i brak wiary w moje możliwości.
 - No… Chyba rozpracowałem, jak nie zginął. Że jest hochsztaplerem. Ta cała akcja z samobójstwem.
                Cisza.
 - Zaraz będę. – odpowiedział. – I dobra, może zmienię ten dzwonek. Ale nie używaj tak mądrych słów. Nie pasują do ciebie.

Rozdział V (Molly)

Od dawna zastanawiał się jakim cudem Moriarty przeżył. Jego ciało podobno badali najlepsi specjaliści. Nie dopuszczono mnie do dokumentów na temat zgonu a co dopiero do zwłok, mimo moich nalegań znałam tylko oficjalną wersję. Strzał w usta, kula małego kalibru, jednak to mi nie wystarczyło. Popołudniem powierzyłam moje zadanie koleżance z prosektorium i zjechałam windą na najniższe piętro budynku, gdzie znajdowały się wszystkie akta. Wcześniej dzięki zaprzyjaźnionemu ochroniarzowi dostałam klucze. Przekręciłam je w zamku i weszłam do pokoju pełnego przeróżnych papierów. Podeszłam do szafki z literą M. Zaczęłam szukać Manson, Medir, Mivey i w końcu Moriarty Jim. Wzięłam teczkę i usiadłam przy biurku. Przerzucałam kartki. Nic. Wszystkie były puste. Żadnych zdjęć, przyczyn zgonu, obrażeń nic. Białe czyste kartki. „Jak to?” – pomyślałam. Przecież pracowało przy tym tyle osób. Wiadomo, że Moriarty jeśli żył musiał mieć tu wtyczkę no, ale przecież ktoś zauważył, by ktoś brak jakichkolwiek informacji! Zastanowiłam się kto miał dostęp do dokumentów, lecz takich osób było za dużo. Musiał być to ktoś więcej niż tylko szpieg przebrany za lekarza. Jeśli Moriarty strzelił nawet ślepakiem, tak czy inaczej odniósł jakieś obrażenia oparzenia, złamanie podstawy czaszki i potrzebował szybkiej pomocy. Wiec musiał być to ktoś, kto był wtedy nie daleko i nie rzucał się w oczy. Więc ktoś kogo wszyscy znali. Jest to osoba z bliskiego otocznia i ten ktoś ciągle jest w śród nas i melduje wszystko Moriartemu.

sobota, 10 maja 2014

Rozdział IV (Mycroft)

 Siedziałem w swoim biurze, gdy usłyszałem dzwoniący telefon. Niechętnie podniosłem słuchawkę.
- Mycroft Holmes. Słucham?
- Panie Holmes, właśnie dowiedzieliśmy się, że Janine Hawkins została zamordowana – odrzekła osoba po drugiej stronie telefonu.
                W tym głosie poznałem inspektora Lestrade.
-Janine Hawkins? To ta płotka od Magnussena?
-Tak, to ona.
-Czy Scotland Yard nie może się tym zająć bez mojej pomocy? – zapytałem zniecierpliwiony. Odbierałem takie telefony po kilkanaście razy dziennie.
-Proszę wybaczyć, ale sądziłem, że warto by Pana poinformować, Panie Holmes – odrzekł Lestrade. –Zabójstwo popełniono przy Baker Street 221B.
                Przez chwilę sądziłem, że się przesłyszałem.
-Zaraz tam będę – powiedziałem.
                W mojej głowie krążyły tylko myśli: „Sherlocku, coś ty narobił”. Jak zwykle wyobraziłem sobie mojego młodszego brata.
-Taxi! Na Baker Street 221B.
Wsiadłem do auta. Twarz kierowcy wydała mi się znajoma. Jednak nie miałem czasu teraz się nad tym zastanawiać. Jakaś cząstka mnie nie pozwalała mi uwierzyć, że Sherl to zrobił. Owszem, zabił z zimną krwią Magnussena, ale Janine? Nie miał powodu się na niej mścić. Sprzedała wiele informacji o nim różnym gazetom, ale Sherlock nie przejmowałby się opinią magazynów.
                Moje myśli przerwał głos taksówkarza:
-Wierzysz, że on to zrobił? – zapytał.
-Że kto zrobił co? – natychmiast odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Niepotrzebnie, bo już domyśliłem się, z kim rozmawiałem.
-Wiesz, o kim mówię.
                Zadziwiony takim obrotem sprawy nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nagle taksówka zatrzymała się. Ale nie byliśmy na Baker Street. Rozpoznałem, że to jakieś dwie przecznice z domu Sherlocka.
-Wysiadaj – usłyszałem.
                Otworzyłem drzwi. Po drugiej stronie ulicy na krawężniku stał nikt inny niż Moriarty.
-Did you miss me?
                Znowu nie wiedziałem, co odpowiedzieć. To uczucie stało się irytujące.
-Oh, nie żartuj sobie, Jim – odrzekłem w końcu. Prawie natychmiast postanowiłem przejąć kontrolę nad rozmową. –Kurt, od kiedy wozisz ludzi po mieście w przebraniu zwykłego taksówkarza? Zawsze uważałeś, że wykonywanie takiej pracy nie wypada człowiekowi pochodzącemu z otoczenia Rodziny Królewskiej?
-Teraz wszystko się zmieniło. Londyn się zmienił, czasy się zmieniły, praca się zmieniła – odpowiedział. –Nawet Sherlock się zmienił. Hahaha – roześmiał się przebrany za taksówkarza człowiek.
                Pracowaliśmy kiedyś z Kurtem w tym samym biurze. To było 10 lat temu. Lubiliśmy ze sobą rywalizować. Jednak pewnego dnia nasz pracodawca zdecydował, że jest miejsce tylko dla jednego z nas. Ja zostałem, a jego zwolnili. Dzięki zdobytemu doświadczeniu Kurt został jednym z pracowników Rodziny Królewskiej.
-Widzę, że pracodawca też się zmienił. Od kiedy zostawiłeś Królową dla kogoś takiego jak on?
-Wypraszam sobie, ja też ładnie wyglądam w koronie –odparł Jim. Spojrzał na zegarek. –Nie chcemy przeciągać pańskiego czasu, Panie Holmes.
-Wiesz, że Sherlock tego nie zrobił, jednak nie będziesz mógł nic z tym zrobić – odezwał się Kurt.
-Wielka Gra się już zaczęła – kontynuował Jim.
                Nastała cisza.
-Sądzę, że dowiezienie Pana dalej nie będzie miało sensu. Do widzenia, Mycroft – powiedział Kurt, wsiadając z Moriarty’m do auta.
                Odjechali. Otworzyłem parasolkę, bo zaczęło padać. Pomyślałem: „Czas wybawić braciszka z kłopotów” i ruszyłem w kierunku jego domu. Po chwili zadzwonił telefon.
-Królowa chce się natychmiast z Panem widzieć – odrzekł głos. –Proszę jak najszybciej stawić się w jej pałacu.

                Nie wiedziałem, o co chodzi. Jednak po chwili zacząłem kojarzyć fakty. Zrozumiałem sens słów „dowiezienie Pana dalej nie będzie miało sensu”. W głowie słyszałem głos Moriarty’ego „Wielka gra się już zaczęła”.

MH

Rozdział III (Moriarty)



Szedłem ulicą Londynu. Na głowie miałem czapkę „London”, a w uszach słuchawki. Aaaaaaa!!! Stay’in alive!!! - dudniło mi w uszach. Nagle koło mnie przejechało auto i wjeżdżając z rozpędem w kałużę, ochlapało mnie całego. Przesiąkłem do suchej nitki. Wrzasnąłem na cale gardło, ale samochód już dawno zniknął na horyzoncie. Nie wiedziałem gdzie pójść. O tej godzinie wszystkie knajpki i hotele w Londynie były pozamykane. „Oprócz jednej” - przemknęło mi przez myśl.

Kroczyłem ulicą Baker Street. Nic się na niej nie zmieniło. Te same wielkie domy, w których niespokojnie śpią rodziny. Niestety, już niedługo ich sen zostanie przerwany. Już niedługo otworzą oczy i zobaczą, jaki świat jest naprawdę. Stanąłem przed drzwiami domu. Domu, w którym parę lat temu wszystko się zaczęło. Domu, który był z zewnątrz taki jak inne, ale w środku kryl wielką tajemnicę. Spojrzałem na kołatkę „Jak zwykle przekrzywiona” - pomyślałem. Nie chciałem pukać, aby nie zbudzić żadnego z domowników. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem przed sobą te same schody, po których kilka lat wcześniej wchodziłem, aby zapowiedzieć śmierć. Ostrożnie wspiąłem się po schodach. Gdy byłem już na górze, wyjąłem z kieszeni gumę do żucia i wrzuciłem sobie do ust. Teraz byłem gotowy. Gotowy na Wielki Powrót.

Otworzyłem drzwi. Byłem pewien, że będzie jeszcze spał, ale stał przy oknie z telefonem w ręku. Zdawał się nie zauważyć, mojego wejścia. Ale ja wiedziałem, że jest inaczej.
 - Nie rozumiem, co pani o tej godzinie tu robi, pani Hudson. Ma pani stąd wyjść! W tej chwili! - powiedział, dalej się nie odwracając. Nie ruszyłem się z miejsca.
- Niech pani stąd wyjdzie! - krzyknął, lecz stał dalej odwrócony do mnie plecami.                                           
- Myślałem, że zadzwonisz - powiedziałem - Albo, chociaż wyślesz sms‘a… Zawiodłem się na tobie. I to nie po raz pierwszy - dokończyłem. Stanął jak wyryty. Nagle zaczął się powoli odwracać w moją stronę. W końcu stanęliśmy ze sobą twarzą w twarz. Teraz, w świetle księżyca, świetnie widziałem jego twarz. To był on. Cały z krwi i kości. On. Sherlock Holmes.

Miał szeroko otwarte oczy. To było pewne. Co do reszty nie byłem aż tak pewien. Odszedł od okna i usiadł na fotelu Johna. Podszedłem do niego i usiadłem na fotelu naprzeciwko jego. Spojrzałem się na niego. Jak zwykle, gdy myślał, miał złożone ręce jak do modlitwy. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął.
- Masz może jakieś ubranie? Bo samochód mnie ochlapał, a wszystko jest pozamykane - powiedziałem, ale zamiast odpowiedzi, zostałem obsypany innym, bardziej podejrzanym wzrokiem.
- Bo wiesz, po dzisiejszym deszczu, to trochę tych kałuż się narobiło - odparłem i chwyciłem długopis leżący na stoliku koło mnie. Sherlock dalej wpatrywał się we mnie.
- Chyba przez chwilę nie myślałeś, że jestem martwy?- spytałem.
- Ale przecież ty… To nie jest logiczne….- zaczął.
- Sądziłeś, że tylko ty miałeś plan? Że tylko ciebie wspomaga braciszek i stado żuli? - spytałem.
- To jest sieć bezdomnych. Oni nie są żulami - poprawił mnie, z dziwnym spokojem.
- Och… Ty zawsze po stronie aniołków… Już myślałem, że przez te trzy lata trochę się zmieniłeś… Ale chyba jednak nie….- zacząłem-  Ale w sumie, wiesz. ostatnio chyba troszkę pozmieniałeś wystrój… Normalnie siedział tu z Tobą John. John… Watson. Dobrze pamiętam? Gdzie on się teraz podziewa? - zapytałem. Momentalnie zmienił mu się wyraz twarzy.
- Och… A więc jednak… Znalazł sobie kobietę? - spytałem, specjalnie go drażniąc - Hmmm… Jesteście tacy nudni… Ty, John, Mary. Tak… Wiem o Mary. I o jej dziecku. Córeczka, tak? Jesteście jak rój mrówek. Ciągle w biegu, pracujecie jak stado pszczół. Zatrzymalibyście się na chwilę, i spojrzeli na to, na co zwykle nie patrzycie. Tobie i tak często udaje się wyhamować w tym pędzie, ale John, Lestrade... Nawet ten mizerny Anderson. Oni nie zauważają niczego podejrzanego w zwykłym przechodniu. Tobie czasami się udaję, ale nie zawsze -powiedziałem i chwyciłem kartkę papieru - To musi być takie nudne. Kierować się wyznaczonymi zasadami. Żyjemy w dwudziestym-pierwszym wieku, kochany! Teraz wszystko jest możliwe! - powiedziałem.
- Ale nie rozumiem...- zaczął. Wyglądał na zmieszanego - Przecież postrzeliłeś się w głowę. Przeżyć to, to jest logicznie niemożliwe!
-Czasami, kiedy wszystkie logiczne wyjścia nie pasują, trzeba zajrzeć do tych nielogicznych - powiedziałem wstając. Odłożyłem kartkę oraz długopis i udałem się do drzwi. Gdy miałem już wychodzić, odwróciłem się i dodałem
- Do zobaczenia wkrótce, Sherl.
Wyszedłem. Jedyny znak, który pozostawiłem po sobie to była karta z napisem: „I will burn U”.


Następnego dnia siedziałem w swoim apartamencie. Sekretarka powiedziała, że za pól godziny przyjdzie Janine. To ona przez te dwa lata, zanim „wróciłem” dokonywała dla mnie wywiadu o Sherlocku. Po czteroletnim stażu agentka FBI. Do dziś dzień cieszę się, że ją zatrudniłem. Była jedną z tych osób, które łamały zasady. Była też przy okazji dobrą aktorką. Pól godziny miałem zamiar spędzić rzeźbiąc w jabłku, ale niestety czynność tę przerwał mi jakiś cholerny telefon. Numer nieznany.
- Czego?! - warknąłem do słuchawki
- Baker Street. Teraz- usłyszałem kobiecy głos.
- Kto mówi? - spytałem.
- Sierżant Sally Donovan. Z policji.
- Ach… To ty. Przepraszam, jestem umówiony na spotkanie, ale jeśli czujesz się samotna, możesz w każdej chwili do mnie wpaść, kotku - powiedziałem namiętnie.
- W tej chwili jestem na służbie, ale po pracy mogłabym wpaść- powiedziała zniżonym głosem.
- To świetnie! - krzyknąłem - Bo wiesz, mam strasznie brudną podłogę! I nie, nie przyjadę na Baker Street! Do widzenia! - ponownie krzyknąłem i już miałem się rozłączyć, kiedy nagle dodała szybko:
-On chce cię widzieć.
Rozłączyłem się. Zacząłem się zastanawiać, czy pojechać tam, czy nie, kiedy nagle moja sekretarka, Kate, wpadła do pokoju
- Sir, przepraszam, ale dostałam właśnie telefon, że panna Janine… - rozpoczęła, lecz zaczęła niespodziewanie płakać.
- O Boże, Kate, wysłów się w końcu! Co jej jest?
- Janine - chlipnęła - Ona… Nie żyje…
Teraz było pewne. Jadę na Baker Street.
Wyszedłem jak najszybciej z apartamentu i pobiegłem po samochód. W ciągu dziesięciu minut znalazłem się pod numerem 221b Baker Street. Wszedłem do mieszkania i moim oczom ukazało się ciało Janine. Ubrana była w normalny strój wyjściowy. Z czoła ciekła jej krew. Nawet taki palant jak Anderson odkryłby, że została trafiona tępym narzędziem. Ale jedyne co mnie zaskoczyło to to, że ciało znajduję się na Baker Street.
- Kto ją zabił? - spytałem. Cisza.
- Kto ją zabił?! - krzyczałem. Odwróciłem się od ciała i zobaczyłem załamanego Johna, płaczącą panią Hudson, smutnego Lestrade’a.
- Pytam się po raz kolejny. Kto ją do cholery zabił?!
- Ja - usłyszałem za sobą głos. Ostrożnie się odwróciłem i ku memu niezdziwieniu stał tam on. Sherlock Holmes.
- Ty? - spytałem - Taka zapracowana pszczółka jak ty? Przecież jesteś tylko zwykłym człowiekiem. Jak mogłeś ją zabić?- zaszantażowałem go. Wiedziałem, że może się wkurzyć, a wtedy policja uzna go za niebezpiecznego dla otoczenia i go aresztuje.
- Ona pracowała dla Moriarty’ego - powiedział do Lestrade’a.
- Przykro mi Sherlock, ale to Cię nie usprawiedliwia. - odparł ze smutkiem i wyszedł. Za nim podążyła Donovan i Anderson. Chwilę później wyszła reszta. Zostałem tylko ja i on.
- Dlaczego powiedziałeś, że to ty ją zabiłeś? - spytałem.
- Wiedziałem, że jak powiem, że to ty to znajdziesz jakieś usprawiedliwienie - powiedział.
- Wiesz co… Myślałem, że nie jesteś zwykłą mróweczką. Nie pomyślałeś o tym, że specjalnie podłożyłem tu ciało, aby ciebie oskarżyli, ale widzę, że sam się oskarżyłeś. Poszło dużo łatwiej - powiedziałem - Teraz, gra się zaczęła.
Wyszedłem.

JM